Arkadiusz Gołębiowski: W aktorstwie pokusa manipulowania jest wielka


– Ciężko się siebie pozbyć w szukaniu nowego „ja”. Nie da się zapomnieć tego, co przeżyliśmy, czego się nauczyliśmy, czy świadomości poznania, jaka nam towarzyszy od naszego przyjścia na świat – mówi aktor Arkadiusz Gołębiowski. Nam opowiada o swoich filmowych kreacjach w serialach, pracy z wielkimi aktorami, a także o swoim najnowszym filmie „Piąte: nie odchodź”.

LBQ: Stanisław Jerzy Lec stwierdził: „Widziałem wielkich aktorów grających samych siebie. Wtedy ujrzałem, jak byliby mali, gdyby nie byli tacy wielcy”. Czy tworząc różnorodne kreacje aktorskie, przekazuje im Pan jakąś cząstkę własnej osobowości?

A.G.: A mogę nie odpowiadać? Wiem, że to może dziwnie zabrzmieć, ale ciężko się siebie pozbyć w szukaniu nowego „ja”. Nie da się zapomnieć tego, co przeżyliśmy, czego się nauczyliśmy, czy świadomości poznania, jak nam towarzyszy od naszego przyjścia na świat. Im bardziej jest się świadomym naszego pochodzenia, nawyków, wyuczonej „kindersztuby”, tym łatwiej się pracuje przy tworzeniu nowej postaci, pozbywając się naszych przyzwyczajeń na rzecz nowej roli. Całkiem inaczej będzie też wyglądała praca nad postacią, którą należy dopiero ukształtować, mając jej zarys w scenariuszu i wyobraźni reżysera a tworzeniem postaci, która istniała, jest w naszej świadomości, bądź ludzie pamiętają ją z całokształtem zachowań, nawyków czy tembru głosu.

Bliższe Pana sercu są sceny teatralne czy plany filmowe?

– Każdy aktor zapytany odpowie pewnie wprost – teatr. Odpowiem trochę enigmatycznie. Dostałem scenariusz filmu, nad którym łącznie z reżyserem pracujemy już od pół roku. Robimy próby, zastanawiamy się nad postacią, nad reakcjami. Nad przekazem, jaki powinien odebrać widz. Ta praca przypomina mi odrobinę tę, którą tak cenimy w świecie teatru, czyli podróż w poszukiwaniu postaci. A to, że nie ma bezpośredniego kontaktu z widzem, z jego reakcjami faktycznie jest pewnym mankamentem pracy w filmie, ale ja osobiście uwielbiam poszukiwania, zmaganie się ze sobą i próbę odkrywania w sobie czegoś, czego do tej pory jeszcze nie znalem, stąd cenię sobie również film.

Czy jako aktor znany z wielu seriali telewizyjnych takich jak: „M jak Miłość”, „Pogodni”, „Pierwsza miłość”, bywa Pan utożsamiany z granymi przez siebie postaciami?

– Chyba tylko w moim sklepie osiedlowym. Bardzo często jestem angażowany, jak to się zwykło mówić, „po warunkach”, więc flirtowanie jest na porządku dziennym, nawet jeśli tego nie chcę. Zagrałem ostatnio w fabularyzowanym dokumencie u boku Irka Czopa pt. „Radosław” i dziękowałem reżyser za to, że „nareszcie nie jestem przystojny” jak to określiła. Fajnie jest móc uciec od swojej aparycji i znaleźć coś ciekawego. Dla mnie przykładem niedościgłym chyba jest Marcin Dorociński, który będąc totalnym przystojniakiem, tak perfekcyjnie potrafi uciekać od swojego emploi.

Robert De Niro zauważył, że jedną z zalet aktorstwa jest możliwość przeżywania cudzego życia bez płacenia ceny za nie. Czy zdarza się, że analiza konkretnej postaci zmusza do refleksji i staje się motywacją do wprowadzenia zmian w scenariuszu, jakie pisze samo życie?

– Tym razem odpowiedź jest krótka: tak. Pewnie tak samo jak ułatwia ocenę innych. Ich zachowań jako sumy przeżytych doświadczeń. Stosunku do nas czy innych ludzi. Wiedząc, że zachodzi pewna powtarzalność, możemy łatwiej określać ludzi i starać się odgadywać ich potencjalne reakcje. Oby tylko dla dobra, bo pokusa manipulowania jest wielka.

Praca na planie filmowym lub też na deskach teatru wymaga umiejętności żonglowania emocjami. Jak zachować dystans i opuszczając progi teatru, wyjść jednocześnie z ramy Baudelaire’owskiego obrazu epatującego dekadentyzmem?

– Najprostszym rozwiązaniem jest mieć w sobie wszystkie emocje, wyrzucić je z siebie w „robocie” i wrócić do normalnego świata. Każdy ma pewnie swój własny sposób na powrót. Tyluż aktorów, ile dróg powrotu, łącznie z tymi nie do końca chlubnymi sposobami. Ważne, żeby odseparować złudne bycie kimś innym od prawdziwego życia. Ale nie zapominajmy, że są tacy, co nie wracają… Fikcyjny świat czasem bywa bardzo pociągający. Zna się odpowiedzi. Zna się zasady. To co, że inni dziwnie patrzą. Ważne, że jest nam tam dobrze. Fajnie, jeśli ma się możliwość wyboru. Jeśli świat nie ogranicza się tylko do jednej roli. To daje odrobinę pewności wewnętrznej, co jest prawdą, a co fikcją. Zawsze zastanawiałem się nad tym, jak muszą się czuć gwiazdy serialu, które grają 1728 odcinek… Na szczęście (lub nie, bo tego nie doświadczyłem) mnie taka rola nie była dana. Wracając do pytania, odpowiem sytuacją z mojego życia: zostałem zaangażowany w lutym do produkcji na południu Hiszpanii – u nas -15, tam temperatura około +20. Przez 2 tygodnie miałem się uśmiechać, co czyniłem na początku z wielkim entuzjazmem. Kiedy wróciłem do Polski, poczułem ulgę… Nie musiałem się uśmiechać. Wierzę, że jest w nas wielkie wahadło. Jeśli na scenie czujemy ducha dekadencji, potem odreagowujemy śmiechem. W innym przypadku rola stała się naszym życiem.

 

druk3

Według Williama Szekspira „świat jest teatrem, aktorami ludzie, którzy kolejno wchodzą i znikają”. Skąd czerpie Pan inspiracje do pracy nad kreowaniem konkretnych postaci? Czy przechwytywanie mijającego czasu i przetwarzanie otaczającej rzeczywistości może dostarczyć materiałów niezbędnych do pracy nad scenariuszem?

– Oczywiście, że tak i… Tak. Ciężko nam sobie wyobrazić, że prezes, szef jest dobrodusznym służalczym typem o ciepłych oczach, pomagającym każdemu, kto tylko go o coś poprosi. Czy pracownik tegoż prezesa jako bezwzględny charyzmatyczny typ spod ciemnej gwiazdy, nieznoszący sprzeciwu o dyrektorskich skłonnościach. W normalnym życiu też czasem się zastanawiam, ile z tego, co nas spotyka, jest prawdą, a ile odpowiedzią na zajmowane w społeczeństwie miejsce. Prócz wnikliwego obserwowania innych potrzebna jest także „lustrzyca”, czyli umiejętność obserwowania swojego własnego zachowania, jak i reakcji na przychodzące bodźce. To daje z czasem pewność, że reakcja nie jest udawana i ma prawdziwy charakter. Dużo ostatnio oglądam filmów dokumentalnych. Tam są prawdziwi ludzie. Nie udają, nie grają. Są i mówią o problemach i otaczającym ich świecie. Czytając niektóre książki, także możemy starać się zobaczyć świat oczami innych. Mnie najbardziej pasjonują te, które wywołują sprzeczne odczucia u różnych ludzi. Lubię także usiąść samemu w restauracji czy centrum handlowym po to, żeby móc obserwować innych. Ciekawe spostrzeżenia można mieć też, jadąc samochodem i patrząc na innych kierowców. Czasem bardzo zabawne sytuacje.

Wstąpił Pan w filmie pt.„Piąte: nie odchodź”, który jest debiutem reżyserskim Katarzyny Jungowskiej. Jak pracuje się u boku tak wielkich osobowości polskiego kina jak Grażyna Szapołowska i Daniel Olbrychski?

– Właśnie! Wielkie brawa dla Kasi Jungowskiej za tak fajny debiut. Że udało jej się zrobić film z tak wielkimi nazwiskami i trzymam kciuki, aby film wyszedł tak jak tego chce. I żeby historia, którą chce opowiedzieć, pokazała to, na czym jej najbardziej zależy. Bardzo cenię delikatnych ludzi, bo jest ich mało, a praca z Kasią była naprawdę przyjemnością. Wracając do osobowości. To są niekwestionowane gwiazdy. Z dorobkiem tak wielkim, że dla mnie raczej niedościgłym. Za każdym razem, kiedy uda mi się pracować z aktorami o tak wielkim dorobku, staram się podpatrywać, jak się zachowują, jak pracują, co robią fenomenalnie… A co kiepsko. Zostawię moje przemyślenia dla siebie, niech będą nagrodą i drogowskazami na przyszłość. Mam wewnętrzne przekonanie, że im bardziej błyszcząca gwiazda, tym bliżej Ziemi.

Rozmawiała: Dagmara Nawratek

fot. Halina Jasińska

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Akceptuję zasady Polityki prywatności