lederboard

Lydia Sarfati – Królowa Alg


W 1980 roku założyła w Stanach Zjednoczonych firmę Repechage, która była prekursorem w wprowadzaniu na rynek zabiegów pielęgnacyjnych i kosmetyków produkowanych z alg morskich. Kilka lat później „Vogue” nazwał ją najlepszą kosmetyczką w USA i jedną z najbardziej wpływowych kobiet w branży kosmetycznej. Lydia Sarfati – Polka urodzona w Legnicy w rodzinie ocalałych z Holokaustu Żydów – nazywana jest w Ameryce Królową Alg.

 

 

LBQ: Przedstawiając swoją firmę, mówi Pani, że Repechage znaczy z francuskiego „druga szansa” – druga szansa dla skóry. Ale ta firma była też dla pani drugą szansą w życiu.

– To prawda. Dla mnie to był bardzo ważny, przełomowy moment. W 1977 roku otworzyłam swój własny salon na nowojorskim Manhattanie. Kilka miesięcy później „Vogue” napisał, że Sarfati ma najlepszy salon w Stanach Zjednoczonych. Cały czas myślałam o tym, że ja jestem jedna jedyna, a w Stanach żyje 200 mln ludzi i potrzebnych jest więcej zabiegów niż jestem w stanie sama wykonać. W latach 70. było sporo fryzjerów i makijażystów, ale nikt nie myślał o zabiegach kosmetycznych, SPA, masażach, a nawet o manikiurze. Moją klientką była kobieta, która pracowała w branży PR. Pewnego dnia razem stwierdziłyśmy, że chcemy dać drugą szansę kobietom na pielęgnację cery i drugą szansę kosmetyczkom na biznes, umożliwiając im wykonywanie w salonach takich zabiegów, jakie robiłam sama. W 1980 roku otworzyłam firmę Repechage i to była też druga szansa dla mnie. Zaczęłam podbijać cały kraj, później kontynent, a dzisiaj – świat.

Jakie trudności w biznesie napotkała Pani na początku, gdy jako Polka z żydowskim pochodzeniem przyleciała Pani do Stanów?

– Najpierw miałam problem z językiem. Angielskiego uczyłam się przed przyjazdem tylko przez dwa lata, więc znałam podstawy, ale one wystarczyłyby jedynie do tego, żeby mnie nikt nie sprzedał (śmiech). Później pojawiały się trudności ze wszystkich stron – kwestie finansowe, rozpoczęcie działalności gospodarczej, odnalezienie się na rynku, zbudowanie marki. W latach 70. i 80. w Ameryce kobieta w biznesie nie była „zjawiskiem” powszechnym. Starałam się jednak podchodzić do tego pozytywnie. Nauczył mnie tego tata, który nawet wtedy, gdy w domu nie było najlepiej, był optymistą. Sukces nie przychodzi łatwo.

Ale mówi się, że w Stanach przychodzi łatwiej, a „american dream” naprawdę się spełnia.

– Myślę, że osiągnięcie sukcesu jest łatwe na całym świecie, jeśli tylko się w to wierzy. „American dream” może być w Tajlandii, Japonii, Gwatemali. W Stanach Zjednoczonych jest o tyle łatwiej, że ludzie są bardziej otwarci na innowacje. Spróbują wszystkiego. Jeśli powiedziałabym im, że picie herbaty odmłodzi ich o 20 lat, jutro każdy będzie ją pił. W Polsce czy we Włoszech padłyby najpierw pytania. „Dlaczego akurat ta herbata będzie odmładzała? Co w niej jest? Jak ją pić? Ile?”. Z tego punktu widzenia łatwiej jest wprowadzać innowacje na rynek.

Dyskryminacja kobiet w biznesie nadal jest w Ameryce problemem?

– Dzisiaj ta sytuacja wygląda dużo lepiej, ale jeszcze nie tak, jak sobie to wyobrażam. Chciałabym, by więcej kobiet wchodziło w biznes, by wiedziały, jak go prowadzić i łączyć życie zawodowe z prywatnym. Nie tylko w Stanach, ale i na całym świecie jest wiele przedsiębiorczych młodych kobiet ze świetnym wykształceniem, które w momencie, gdy w ich życiu pojawiają się dzieci, odsuwają karierę na drugi plan i zostają z nimi w domu. To ich wybór, ale moim zdaniem podejmują złą decyzję. Dzieci urosną, usamodzielnią się. Dla kobiety rozwój kariery przypada między 30. a 40. rokiem życia.

Była pani pierwszą osobą, która wykorzystała algi do produkcji kosmetyków. Czy bycie prekursorem wystarczy, by zaistnieć na arenie międzynarodowej?

– 35 lat temu odkryłam wyjątkowe właściwości alg. W tym roku wypuściłam na rynek linię kosmetyków wytwarzanych z mikrosrebra, którego użyłam do produktów zwalczających trądzik różowaty. Pomysły co chwila wpadają mi do głowy. Gdy słucham muzyki, idę do opery, czytam książkę… Kiedyś przeczytałam, że trzymano jedzenie w srebrze. Zaczęłam się zastanawiać – co w nim takiego jest? Innym razem, gdy byłam w Tajlandii, poznałam trawę cytrynową. Dziś zaczynamy wykorzystywać ją do produkcji kosmetyków. Inspiracje są wszędzie, trzeba je tylko dostrzec. Bycie prekursorem jest bardzo ważne, bo to nas wyróżnia na rynku, ale nie wystarcza, by osiągnąć sukces w biznesie. Dla mnie podstawą były szkolenia i świadomość swojej niewiedzy oraz popełnianych błędów.

Czy patrząc z perspektywy czasu, coś zrobiłaby Pani inaczej?

– Niczego nie zrobiłabym dzisiaj inaczej, bo każdy błąd wiele mnie nauczył. Dzięki temu wiem, czego nie robić. Firma to mój biznesowy doktorat. Tata zawsze powtarzał, żebym pamiętała, że nigdy nie będę wszystkiego wiedziała. Mówił: „Otaczaj się ludźmi, którzy wiedzą to, czego ty nie wiesz”. Brałam różne kursy biznesowe, np. marketingowe, z zarządzania, negocjacji nie tylko w sprzedaży, ale też kupnie. Jeździłam na warsztaty dotyczące kultury Japonii i Korei, by wiedzieć, jak się w tych krajach zachowywać i jak wygląda kultura biznesowa.

Sukces to nie tylko innowacyjne pomysły, ale też ludzie, z którymi się pracuje. Jaką jest Pani szefową?

– Wymagającą. Bardzo ważne jest dla mnie wykształcenie i wiedza ludzi, których zatrudniam, ale jeszcze ważniejsza – ich osobowość. Chcę mieć pracowników, którzy są pozytywni, szczęśliwi, którzy się uśmiechają i kochają swoją pracę. Dwa razy w tygodniu mamy spotkania całego zespołu, na których robimy burzę mózgów. Zawsze uważnie słucham, co moi pracownicy mają do powiedzenia. Ostateczna decyzja należy jednak do mnie, to ja jestem szefem. Mam taki napis na biurku z powiedzeniem prezydenta Harry’ego Trumana: „The buck stops here” (ang. slang – biorę za to odpowiedzialność – przyp. red.). Na końcu to ja odpowiadam za wszystko.

Słyszałam, że zna Pani wszystkich swoich współpracowników.

– Znam wszystkich pracowników z Secaucus (New Jersey) i Anglii, gdzie mamy biuro i akademię, mam z nimi dobry kontakt. Dla mnie nie ma różnicy między osobą, która w mojej firmie sprząta, a tą, która pracuje w laboratorium. Wszystkich traktuję tak samo. Podchodzę do nich, ściskam, całuję, pytam, jak się czują i co nowego u ich rodzin. To istotne, by moi pracownicy czuli się lubiani.

Za styl zarządzania otrzymała Pani nagrodę w dziedzinie kierownictwa ICMAD’s Cosmetic Entrepreneur Award. Była to najważniejsza nagroda?

– To trudne pytanie. To tak, jakby mnie pani zapytała, które dziecko kocham bardziej. Odebranie nagrody za kierownictwo było ogromnym zaszczytem, ale nagrody za poszczególne produkty, np. „Najlepszy zabieg stulecia” według Cosmopolitan UK czy „Najlepsza marka odmładzająca” według American SPA Magazine sprawiają mi niesamowitą przyjemność, bo nad każdym produktem pracuję naprawdę długo.

Kiedy rozpoczynałam współpracę z dr. Alexandrem Hammerem i przyszedł od naszego laboratorium tuż przed ukończeniem pracy nad jednym produktem, zauważył, że próbuję na swojej skórze składniki. Był bardzo zaskoczony. Odpowiedziałam, że nie widzę innego rozwiązania. Skoro mam ten produkt wypuścić na rynek i sprzedać ludziom, to muszę wiedzieć o nim wszystko i być pewna jego jakości. Wszystkie kosmetyki przechodziły kliniczne badania, ale przede wszystkim były też testowane na mojej skórze.

Poza tym, że ma Pani ścisłą kontrolę nad wszystkimi procesami w Repechage, bardzo dużo Pani podróżuje i prowadzi szkolenia na całym świecie. Jest Pani pracoholiczką?

– Jeżeli robisz w życiu to, co kochasz, to nigdy nie pracujesz. Ja kocham moją firmę. Nie czuję, że pracuję.

Od kilkudziesięciu lat pracuje Pani również z mężem. Jak znajdują państwo bilans między życiem prywatnym i zawodowym?

– Jesteśmy małżeństwem od 43 lat. David prowadził swoją działalność gospodarczą do 1996 roku, kiedy zdecydowaliśmy, że sprzeda wszystkie interesy i wejdzie ze mną do biznesu. Od razu postanowiliśmy, że podzielimy się obowiązkami i odpowiedzialnością. Oboje mamy mocne charaktery. By osiągnąć ten balans, musieliśmy wyznaczyć konkretne granice. Dzień zaczynamy od wspólnego wyjścia na siłownię. Później jemy razem śniadanie i czytamy gazety. W drodze do pracy rozmawiamy o sprawach prywatnych, a nasz dzień zawodowy zaczyna się dopiero wtedy, gdy wchodzimy do firmy. Czasami spędzamy w niej nawet 12 czy 14 godzin. Gdy zamykamy za sobą drzwi firmy, nie poruszamy tematów związanych z obowiązkami służbowymi. Idziemy na koncert lub na kolację. Rozmawiamy o dzieciach, wnukach, naszych pasjach. Mamy domek na wsi, więc często odpoczywamy. Chodzimy na spacery po lesie, jeździmy na rowerach. Oboje uwielbiamy opery, często przylatujemy do Europy. Ostatnio przylecieliśmy specjalnie na premierę „Pasażerki” do Polski. W związku miłość jest bardzo ważna, ale myślę, że najważniejsze jest to, że my po tych 43 latach nadal się naprawdę… lubimy! Świetnie się ze sobą bawimy, spędzamy dobrze czas.

Wracając do planów zawodowych. Zaczynała Pani od rynku amerykańskiego, później przyszedł czas na Koreę i Japonię. Jak zaplanowała Pani rozwój Repechage?

– Obecnie otwieramy bardzo dużo rynków, m.in. w Ameryce Południowej – Peru, Kolumbii oraz Środkowej – Gwatemali, Kostaryce. Chcemy też bardziej istnieć w Europie. Polska ma bardzo dobre początki, ale planujemy również inne kraje: Czechy, Węgry, Estonia, Litwa. Po algach i srebrze mam w głowie kolejny pomysł. Inspiracją były moje wnuki, ale proszę mnie nie pytać o szczegóły, bo nie mogę jeszcze niczego zdradzić. W maju 2016 roku będzie oficjalna premiera.

Rozmawiała: Olivia Drost

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Akceptuję zasady Polityki prywatności