lederboard

Magdalena Środa: Ona i On dzień po


– Myślę, że feministek i feministów mamy znacznie więcej niż nam się zdaje, tylko to słowo jakoś jest przegrane w naszych słownikach – z prof. Magdaleną Środą o dyskryminacji, równości, feminizmie, pigułce „dzień po”, aborcji, gender rozmawiała Bożenna Ulatowska.

 

Czy mogę zapytać Panią o dom rodzinny, środowisko, w którym Pani dorastała, panujące nastroje, postawy, wzory zachowań… Czy to do dzisiaj ma znaczenie w Pani widzeniu świata? Szukam źródeł wartości oraz podstaw samodzielnego myślenia.

– Opisałam to wszystko w książce „Ta straszna Środa”. Dom rodzinny był – w dużym stopniu – ateistyczny, mama była ateistką, socjolożką sportu, tata był socjologiem religii, pochodził ze wspaniałej bardzo katolickiej rodziny, moi dziadkowie ze strony ojca byli bardzo religijni, ale zarazem bardzo tolerancyjni. W domu nie było żadnych nacisków, bym chodziła na religię ani nie byłoby żadnej krytyki, gdybym się zdecydowała. Już w dzieciństwie doszłam do wniosku, że religia nie ma absolutnie żadnego wpływu na to, czy ktoś jest dobry czy nie. Mój dziadek ze strony matki był agnostykiem i cudownym człowiekiem, dziadek ze strony ojca był głęboko wierzący i również był cudowny. Bardzo szybko nabrałam przekonania, że religia ma się tak do postaw moralnych i społecznych jak numer domu, przy którym mieszkam. Czyli żadnych. Taką też opinię miał holenderski filozof Bernard Mandeville. Jeśli chodzi o źródła wartości to – jak u każdego człowieka – jest ich bardzo dużo: rodzina, szkoła, media, przyjaciele, lektury, kultura. Jak człowiek dobrze trafi (na fajną rodzinę, wiernych przyjaciół i dobre lektury), to jest lepszy, jak źle – to jest zły, nieszczęśliwy. Dużo zależy od rodziców, ale też nie tylko to, co dobre. Jest mnóstwo rodzin, które wypaczają, uczą kompleksów. Uważam, że w Polsce panuje mit rodziny (tak jak naszych powstań) i że nie jest to dobre, w sensie społecznym, bo rodzina nie uczy postaw prospołecznych czy obywatelskich ani też nie przygotowuje do dorosłości, do intymności, seksualności. Rodzina jest „wsobna”, broni swoich członków – niezależnie od tego, jak postępują, pruderyjna. Mało kto miał rodziców, którzy nauczyli go najważniejszych spraw: jak kochać, jak być kochanym, czym jest seks, jak być dumnym z własnej cielesności. Rodzina jest – nader często – machiną ucząca nas oportunizmu – „nie wychylaj się”, „dbaj o siebie”, „mnóż rodzinne dobra”.

„Ja jestem innym tobą” – tak Majowie rozumieli relacje międzyludzkie. Nie sposób opisać lepiej bliskości i drogi do wzajemnego rozumienia się ludzi. Nasza cywilizacja, polskie społeczeństwo nie radzi sobie z tym. Słyszymy: „ja wiem lepiej, ja mam rację, ja mam właściwą orientację polityczną, seksualną, pochodzenie” – to rodzi konflikty, kłótnie. Skąd takie postawy?

Właśnie z tej rodzinnej „wsobności”. „Swój”, „nasz” to znaczy ktoś, kogo trzeba wspierać nawet wtedy, gdy jest nieudolny czy nieuczciwy; stąd wielka siła nepotyzmu! Pamięta pani, jak Waldemar Pawlak, którego dziennikarze złapali na tym, że zatrudnia w państwowej firmie członków rodziny, powiedział: „Na Madagaskar ich przecież nie wyślę!”, bo nie rozumiał, że dla dobra demokracji lepiej wysłać członków rodziny na Madagaskar niż łamać zasadę bezstronności przy zatrudnianiu na państwowe stanowiska. Ale te poglądy są bardzo powszechne; o swoich trzeba dbać, „obcy” niechaj radzą sobie sami. Przy czym przez obcych rozumiemy również członków bliskiej nam społeczności, sąsiadów, współpracowników. Stąd tak dramatycznie niski jest w Polsce współczynnik kapitału społecznego, który opiera się na relacjach społecznego zaufania. Nie mamy go. Jesteśmy archipelagiem złożonym z rodzinnych wysp, między którymi nie ma pomostów. Nie znamy nawet własnych sąsiadów, nie budujemy wspólnot, w niedzielę idziemy do kościoła, wymieniamy znak pokoju i na tym nasz kontakt z członkami lokalnej społeczności bardzo często się urywa.

Pani jest feministką, prawda?

– Jestem, tak jak pani i jak, zapewne, większość ludzi, którzy mają się za demokratów i uważają, że dyskryminacja jest czymś złym, a równość dobrym.

Słyszymy często takie wypowiedzi kobiet: „Wprawdzie nie jestem feministką, ale…”. Pobrzmiewa ton obawy przed określeniem swojej postawy, a może braku zrozumienia istoty rzeczy? Ustalmy, czym jest feminizm, a czym zdecydowanie nie jest.

– Feministka/feminista to osoba, która wie, że kobiety tylko dlatego, że są kobietami, gorzej są traktowane: częściej niż mężczyźni są ofiarami przemocy i biedy, mają znacznie mniejszy niż mężczyźni dostęp do pracy, dobrobytu, kariery, władzy, mediów; znacznie mniej niż mężczyźni zarabiają (za tę sama pracę), mają więcej nieodpłatnej pracy domowej i mniejsze niż mężczyźni możliwości samorealizacji. Feministka to też osoba, która chce ten stan rzeczy zmienić. Myślę, że feministek i feministów mamy znacznie więcej niż nam się zdaje, tylko to słowo jakoś jest przegrane w naszych słownikach.

Flagowym zadaniem feminizmu jest więc dążenie do emancypacji kobiet i równouprawnienie obu płci. Czemu tak oczywisty demokratyczny postulat stanowi problem w XXI wieku w centrum Europy?

– Bo ta Europa przez tysiąclecia była patriarchalna; hierarchiczna struktura społeczeństwa i władza mężczyzn była czymś oczywistym. Potrzeby mężczyzn (np. rywalizacji na wojnie, sporcie, na rynku), wartości (np. militarne, ekonomiczne) i instytucje (władza, wojsko, Kościół) były dominujące i traktowane jako oczywiste i uniwersalne. Kobiety „zamknięte” były w domu, w sferze prywatnej, nie miały praw ani możliwości uczestnictwa w kulturze, w życiu zawodowym, w nauce, we władzy. Dziś mają, ale – pamiętajmy – od niedawna, od stu, czasem mniej lat. Na straży tamtego porządku stały potężne siły takie jak władza świecka, instytucje kościelne, ludzka mentalność, tradycja, stereotypy, nauczanie szkolne, kultura masowa. „Nowy” porządek, w którym kobiety mają równe szanse i możliwości, dopiero się „wykluwa”, a „stary” dobrze się broni zwłaszcza tam, gdzie strażnicy dawnej tradycji są silni. W Polsce są.

Jak feminizm ma się do kobiecości? Feministki są w konflikcie z męskim rodem? Czy feminizm jest rodzaju żeńskiego? Czy często spotyka się mężczyzn feministów?

– Już chyba tylko w Polsce można zadawać takie pytania! Feminizm jest przecież synonimem demokracji, egalitaryzmu. Każdy demokrata jest feministą, tak jak kiedyś był wrogiem niewolnictwa. Czy ktoś dziś może się przyznać, że popiera niewolnictwo? Nie sądzę. Nie sądzę więc, by ktokolwiek, kto ma mentalność demokratyczną i uważa, że równość ludzi jest ważną wartością, nie był feministą/feministką. Myślę też, że każdy chrześcijanin powinien być feministą/feministką, bo to przecież Jezus jako pierwszy mówił o powszechnej równości ludzi. A jeśli chodzi o tak zwaną „kobiecość” i jej relacje z feminizmem, to sądzę, że bardziej problematyczna jest tu ta pierwsza wartość. Bo czymże jest „kobiecość”? Typem seksualności? Sposobem życia? „wyglądem” dostosowanym do kanonu? Kiedyś „kobiece” były „kobiety domowe”, bezradne, niewykształcone, pozbawione nawet dostępu do wychowania własnych dzieci, bo przecież „prawdziwe kobiety” z klasy średniej nie zajmowały się ani pracą, ani domem, ani wychowaniem, bo robiły to za nich inne (mniej kobiece?) kobiety należące do służby. Czy ktoś, kto głosi równość, zarabia na siebie, kształci się i ma ambicje jest mniej „kobiecy” niż ktoś, kto sprząta i wychowuje dzieci?! „Kobiecość” to termin znacznie bardziej płynny niż „feminizm”. W każdej epoce „kobiecość” miała inny wzorzec, ideał, choć zawsze obejmujący funkcje kobiety jako istoty seksualnej i macierzyńskiej, czasem wyłącznie te funkcje. Dziś dzięki feministkom to znacznie większa gama ról. Gdyby nie feminizm i walka o równość, kobiety zapewne siedziałyby dziś po domach, nie mając szansy na edukację, pracę, niezależność finansową i egzystencjalną. Chwała feministkom.

Kobiece wdzięki w reklamach, prasie i wreszcie filmach porno, coś złego? W tego typu publikacjach eksponowani są również mężczyźni. A więc równość.

– Proszę więc wziąć sto pierwszych reklam z brzegu i sto pierwszych z brzegu pornografii i zobaczyć, w jakich rolach występują mężczyźni, a w jakich kobiety. To kobiety są uprzedmiotawiane, to one są obiektami seksualnymi. To mężczyźni decydują o tym, jakie role grają kobiety. A grają takie, które ich podniecają. Założę się, że jeśli chodzi o reklamę, to z wielkim trudem znajdzie pani mężczyznę, który pełni funkcje nisko cenione w naszym społeczeństwie (pierze, sprząta); prace usługowe wykonują kobiety, więc taka reklama nie tylko promuje proszek do prania czy płyn do mycia naczyń, ale – zarazem – wizerunek kobiety jako piorącej i sprzątającej. Reklamy powielają i reprodukują stereotypy: podporządkowanych kobiet i niezależnych mężczyzn. W reklamach irytuje traktowanie kobiet jako infantylnych postaci, których największym egzystencjalnym problemem jest plama na koszuli męża czy popsuta pralka. Zresztą z jednego i drugiego problemu zagubioną kobietę wybawia najczęściej męski ekspert. Pamięta pani reklamę, gdzie kobieta pisała do… proszku Omo? Czy widziała pani kiedyś w reklamie mężczyznę, który pisze list do oleju silnikowego, żeby mu okazać wdzięczność i zwierzyć się z trosk?! Reklamy nie tylko seksualizują kobiety, ale je infantylizują, ukazują w rolach podrzędnych.

Trzeba pamiętać, że reklama jako część kultury masowej kształtuje nasze wzorce zachowania. Parlament Europejski w jednym ze swych dokumentów zwracał uwagę, że promowany w każdej niemal reklamie wizerunek szczupłych kobiet i obsesja na punkcie odchudzania są jednymi z przyczyn anoreksji u dziewcząt. A jeśli chodzi o pornografię, to konia z rzędem temu, kto – na stronach internetowych – znajdzie kobiecą pornografię. Tam wszystko jest dla mężczyzn; zdjęcia, filmy, sceny pokazują to, co podnieca mężczyzn. Niekoniecznie kobiety. Proszę zrobić takie doświadczenie i usiąść ze swoim mężem czy partnerem przy pierwszej z brzegu pornografii i porozmawiać o tym, co podnieca panią, a co jego. On znajdzie to bez trudu, pani raczej nie. Chyba że się pani podporządkuje strukturze jego pożądania, co kobiety często robią.

14.06.2013 Warszawa V Kongres Kobiet

Seksualność człowieka, od jego pierwszych dni jest oczywistością. Natura wyzwala nasze potrzeby i pragnienia seksualne. Trzeba umieć je realizować świadomie. Edukacja seksualna nie znajduje właściwego miejsca w szkolnych programach nauczania. Kto ponosi odpowiedzialność, a kto konsekwencje za ten stan rzeczy?

– Konsekwencje ponoszą dzieci. Edukacja seksualna jest jednym z naczelnych praw każdego człowieka tak jak edukacja powszechna. Dziecko, które nic nie wie o własnej seksualności, które nie zna swoich praw do bezpieczeństwa seksualnego, które nie umie bronić tych praw, które nie umie odróżniać „złego” i „dobrego” dotyku i komunikować dorosłym, którym ufa – jest znacznie bardziej bezbronne i narażone na krzywdę niż dziecko, które ma wiedzę o własnej cielesności, seksualności i o tym, że są na świecie źli ludzie (najczęściej mężczyźni, o tym też trzeba wiedzieć), którzy mogą go wykorzystywać. Ignorancja w tej dziedzinie jest poważną przyczyną molestowań, pedofilii. Nie jestem pewna, czy każdemu dziecku potrzebna jest znajomość całek, wiedza o mejozie i mitozie czy umiejętność odróżniania łupek bitumicznych od innych, ale z całą pewnością potrzebna jest mu wiedza o własnej fizjologii, cielesności, zdrowiu i seksualności. Dlaczego jej nie ma w szkołach? Instytucjonalnie odpowiada za to Kościół; z jakiś powodów ludzie Kościoła z jednej strony boją się seksu, z drugiej są obsesyjnie nim zainteresowani. Któraż partia rządząca, któryż minister w obliczu siły wyborczej, jaką reprezentuje Kościół, będzie miał odwagę sprzeciwić się mu? Jak w wiekach średnich. Brak edukacji seksualnej jest z pewnością jednym z wielu dowodów na opóźnienia cywilizacyjne naszego kraju, jak również przyczyną bezradności dzieci i w związku z tym pedofilii, niechcianych ciąż, porzucania dzieci.

Postulowanie prawa do aborcji, dopuszczalnej w szczególnych przypadkach, o które walczą feministki, to upominanie się o prawo do zabijania.

– O prawo do zabijania nie trzeba walczyć. Jest ono powszechne. Od początku naszej cywilizacji mężczyźni mają prawo do zabijania. Ci, którzy zabiją dużo osób, mają pomniki i cieszą się sławą. W naszym kraju niemal w każdej dzielnicy jest pomnik kogoś, kto zabijał i jest z tego powodu bohaterem. Powie pani, że robił tak dla obrony ważnych wartości, jak na przykład wolność, troska o innych. Owszem. Ale kobieta, która dokonuje aborcji, robi to też dla obrony ważnych wartości jak na przykład wolność, zdrowie czy troska o innych. Aborcja nie jest zabijaniem dzieci, co się u nas przyjęło, tylko przerywaniem ciąży. Zarodek czy płód nie jest dzieckiem. Gdyby aborcja była zabijaniem dzieci, to kara z nią powinna być taka jak za dzieciobójstwo. A nie jest. Ci, którzy tak strasznie pragną chronić życie, powinni zająć się raczej kosztownym przemysłem militarnym. Dlaczego obrońcy życia nie protestują przeciwko wojnom? Dlaczego nie ma ich pod Ministerstwem Obrony, które właśnie dostało miliardy na zbrojenia, dlaczego nikt nie dziwi się symbolice militarnej w kościołach, na pomnikach? Jak mężczyzna zabija, to nazywa się to bohaterstwo, jak kobieta przerywa ciążę, to nazywa się to morderstwem. To przecież dziwne! Jest poza tym coś potwornie kłamliwego w wielkiej trosce polityków o dzieci „nienarodzone” i kompletnym braku troski wobec dzieci narodzonych. Nasz kraj się dozbraja, buduje stadiony, drogi, ale jakoś stale brakuje pieniędzy na żłobki, przedszkola, pomoc rodzinom wielodzietnym czy dzieciom niepełnosprawnym. A właśnie to byłyby sprawdzian dla politycznej troski o życie. Brak tak zwanych praw reprodukcyjnych (brak edukacji seksualnej, brak refundowanych środków antykoncepcyjnych, zakaz aborcji) powoduje, że jako kraj możemy być porównywany do państw afrykańskich czy islamskich, gdzie kobiety traktuje się jako osoby, które z jakichś powodów muszą być pod stałą kontrolą mężczyzn. To upokarzające i głęboko niesprawiedliwe, by o macierzyństwie i brzuchu kobiety decydowali jacyś mężczyźni (księża, politycy), którzy dzieci nie rodzą, nie wychowują i żadnych ciężarów z tego tytułu nie ponoszą.

Pojawiła się szansa w pigułce dzień po. Unia Europejska zezwala na jej sprzedaż bez recepty. W Polsce rozpoczęła się dyskusja, czy można ją sprzedawać w taki sposób. Z wizytą u lekarza ginekologa np. po środki antykoncepcyjne dziewczęta do 18. roku życia mogą przyjść wyłącznie w towarzystwie rodzica lub opiekuna, podczas gdy prawo dopuszcza rozpoczęcie współżycia seksualnego od 15. roku życia. Jak się w tym wszystkim ma poruszać młoda uczciwa Polka?

– Nie wiem, czy to ma coś wspólnego z uczciwością. Pigułka „dzień po” to antykoncepcja awaryjna. Używa się jej w przypadku „wpadki” lub gwałtu. Zamiast późniejszej pigułki wczesnoporonnej, a tej zamiast aborcji. Jeśli jesteśmy przeciwko aborcji, to powinniśmy rozumieć dobrodziejstwo pigułki „dzień po”. Ona blokuje owulację i nie ma nic wspólnego ze sztucznym poronieniem. Po prostu nie doprowadza do niechcianych, a często tragicznych konsekwencji. Bo takimi są niechciane ciąże i niechciane dzieci. By nie dopuścić do aborcji, można użyć pigułki dzień po. Kościół powinien być za. A nie jest. Jego sprzeciw pokazuje miarę ubezwłasnowolnienia kobiet; kobieta nie ma prawa do edukacji seksualnej, nie ma prawa do refundowanej antykoncepcji, nie ma prawa do pigułki dzień po, nie ma prawa do środków wczesnoporonnych, nie ma prawa do aborcji. Do czego więc ma prawo? Do rodzenia jak królica, zawsze gdy tylko mężczyzna będzie miał ochotę na seks, bo ona własnej fizjologii kontrolować nie może. Dlaczego ma rodzić, gdy nie chce? „By biała rasa nie zginęła” – jak wyjaśnił niedawno wszystkim biskup Hoser. Czy to nie chore? Nie ksenofobiczne? Średniowieczne? Gdzie my żyjemy? Zwłaszcza że opinie hierarchów nie są bez znaczenia dla decyzji rządu. Episkopat się zbiera, rząd słucha…

Co innego kwestia recept dla dziewcząt przed 18. rokiem życia. Otóż gdybyśmy żyli w normalnym kraju, gdzie w szkołach jest edukacja seksualna, gdzie jest dostępna antykoncepcja, a lekarze i farmaceuci służą pacjentom, a nie prawu bożemu, to uznałabym, że recepta jest konieczna. Ale nie żyjemy w takim kraju. Proszę sobie wyobrazić 16-latkę, która zabawiła się na prywatce i ma podejrzenie, że może zajść w ciążę. Rodzicom tego nie powie, bo u nas rzadko kiedy rodzice rozmawiają z dziećmi o sprawach intymnych. Do ginekologa nie pójdzie, bo raz: że wizytę w państwowej służbie zdrowia ustawią jej na za dwa miesiące, dwa: jeśli uda jej się szybko do ginekologa trafić, to prawdopodobieństwo, że ten zacznie moralizować i przywoływać swoje religijne sumienie, a nie umiejętności, jest bardzo duże, trzy: nie może iść sama do tego ginekologa tylko z dorosłym więc prawdopodobieństwo wzmożenia nastrojów religijnych u lekarza jest jeszcze większe (bo rodzic może przecież donieść biskupowi, że taki to a taki lekarz nie słucha Boga tylko młodych ludzi). No i cztery: pójście do prywatnego lekarza, gdzie prawdopodobieństwo kompetentnej usługi jest większe, poważnie zwiększa koszty pigułki (130 zł plus koszty wizyty). W małych miastach czy na wsiach szansa dostania się do prywatnego ginekologa zaraz po „awarii” jest mała, bo lekarze nie przyjmują codziennie, a dojechanie do innego miasta znowuż kosztuje. Co więc ma robić dziewczyna, która „wpadła”. Oczywiście modlić się! Moraliści powiedzą: „Powinna unikać seksu do małżeństwa, nie powinna uczestniczyć w takich imprezach”. To zapewne słuszne. Ale stało się. Więc ma czekać, aż urodzi niechciane dziecko? Znamy wiele przypadków bezradnych matek, które nie chciały dziecka i je zabiły. Lepiej więc wcześniej zrobić aborcję? Ale ta jest nielegalna i kosztuje, czy więc nie lepiej skorzystać z pigułki? A co w przypadku gwałtu? A co z kobietami, które mają już kilkoro dzieci i nie mogą mieć kolejnych? Pigułka „dzień po” jest idealnym rozwiązaniem w awaryjnych sytuacjach. Jeśli istnieje obawa, że będzie nadużywana, to jest to jeszcze jeden powód, by wprowadzić edukację seksualną do szkół.

A wracając do pani pytania, jak w tym świecie hipokryzji ma się poruszać uczciwa Polka (bo problem ten Polaków raczej nie dotyczy), to powiem, że nie wiem. Jeśli jest katoliczką – powinna rodzić w każdej sytuacji, choć też powinna wiedzieć, że jak tylko urodzi ani Kościół, ani państwo nie pomogą jej w wychowaniu, bo ta pierwsza instytucja zajmuje się wyłącznie dziećmi nienarodzonymi, a ta druga uważa, że „kobieta zawsze sobie poradzi”. Jeśli natomiast nie jest katoliczką, to powinna – w wersji idealnej – porozmawiać z rodzicami, udać się ginekologa i zaopatrzyć na zapas w pigułkę (oby nigdy nie musiała z niej skorzystać) lub – w sytuacji rzeczywiście awaryjnej – poprosić starszą koleżankę o kupienie jej. Bo lepsze pigułka niż aborcja.

Pierwsza połowa XX wieku – „Dzieje grzechu” Żeromskiego, „Moralność pani Dulskiej” Zapolskiej, lektury, przedstawienia teatralne, filmy. W tym czasie Simone de Beauvoir, Irena Krzywicka, Tadeusz Boy-Żeleński głosili już feministyczne i postulaty równouprawnienia kobiet. Niewiele się zmieniło.

– Bo postęp, w każdym razie w kwestii praw kobiet, nigdy nie jest linearny i zawsze trzeba o niego zabiegać. Co i rusz pojawia się partia, która pod pozorem przywilejów (np. roczny urlop macierzyński) pragnie zepchnąć kobiety do roli podrzędnej i zależnej, a więc do roli matki oraz osoby wykonującej bezpłatną pracę, również na rzecz mężczyzny. Zamiast wspierać łączenie pracy zawodowej z wychowawczą (elastyczny czas pracy, żłobki) „eliminuje” się kobiety z rynków pracy, zwiększając ich zależność od mężczyzn lub państwa. A jak wiemy: jedno i drugie jest niepewne. Mężczyźni nader chętnie się rozwodzą, alimenty są nieściągalne, a państwo zajmuje się dziećmi „poczętymi”, a nie urodzonymi. W każdym społeczeństwie jest walka miedzy tradycją (wygodną dla mężczyzn) a nowoczesnością (w której kobiety mają prawa). Oby w Polsce ta walka nie była przegrana.

Często wyznawana ideologia, wszystko jedno czy głoszona przez Kościół, czy ruchy feministyczne, z którymi identyfikują się ludzie, zwalniają z niezależnego, samodzielnego myślenia. Osoby wyznające np. wiarę katolicką poddają się wskazówkom Kościoła i uważają, że trzeba je uwzględniać w polityce państwa. A czy feminizm nie dyktuje „jedynie słusznych” zasad i rozwiązań? Jak rozstrzygnąć ten dylemat?

– Dobrym sprawdzianem jest odpowiedź na takie pytanie: czy w świecie rządzonym przez feministki byłoby miejsce na Kościół i czy w świecie rządzonym wyłącznie przez Kościół byłoby miejsce na feministki? Otóż, co widać w zachodnich demokracjach i na przykład w Stanach Zjednoczonych, gdzie feministki mają się bardzo dobrze, prawa kobiet nie ograniczają praw Kościoła i ludzi do wyznawania swojej wiary. W krajach rządzonych przez Kościół (średniowiecze, dzisiejsze kraje islamskie) nie ma miejsca ani na prawa kobiet, ani na feministki.

Kiedy odrobimy lekcję z gender? Czym jest to straszne zjawisko (strach o to pytać)? Czy dyskusja o gender ma jakiś cel i sens?

– Ta dyskusja nie jest merytoryczna i niedługo przycichnie. Politycy sztucznie ją podgrzewają. W Polsce ciągle można zrobić karierę na straszeniu „Ruskim”, „układem”, „ptasią grypą” czy właśnie „gender”. Ale to tak jak straszyć ludzi transcendentalizmem czy inteligibilnością. Terminy specjalistyczne, naukowe mało kto rozumie, więc wszystko można w nie włożyć. Jak długo można ludzi straszyć nieznanym słowem? Wszystkim to się niedługo znudzi. Posłanka Kempa kiedyś zniknie z polityki, a Kościół będzie musiał się zająć swoim naprawdę poważnym problemem, jakim jest pedofilia, bo inaczej straci swą rację bytu. A gender wróci tam, gdzie jego miejsce, czyli na uniwersytety, bo to przecież nauka o kulturze. Po prostu.

Na szczęście w Polsce wiedza o gender jest już coraz bardziej dostępna. Niedawno wydana została Pani książka pt. „O gender i innych potworach” oraz „Encyklopedia gender. Płeć kulturowa”. Czytać je powinien chyba każdy w dzisiejszych czasach. Jak zachęci nas Pani do tej lektury?

– Chętnie w ogóle zachęcam do czytania, do gromadzenia wiedzy, do uczenia się. Przesądy, głupota mają się najlepiej tam, gdzie ciemno, gdzie panuje ignorancja. Myślę, że właśnie ignorancja jest największym problemem Kościoła katolickiego w Polsce. Zajęcia z gender przydałyby się w każdym seminarium duchowym, bo uczą m.in. o tym, jak kultura wypacza to, co naturalne, jak represjonuje to, co różnorodne. Jak wykształca wzorce (np. dotyczące rodzicielstwa, urody, zachowań, stylu bycia), do których musimy się dostosowywać, a które często nam szkodzą. Na przykład: wychowywanie mężczyzn w duchu rywalizacji i maczyzmu. Stąd ich nieporadność w roli ojców, stąd ich agresywna polityka i potrzeba walki. Tak wychowani chłopcy mają trudności z założeniem rodziny. Bowiem dziś kobiety bardziej wolą partnerów niż macho. Wolą bardziej tych, którzy są czułymi ojcami niż „jedynymi żywicielami rodziny” nieobecnymi w domu, bez kontaktu z dzieckiem. Gender uczy, że traktowanie dziewczynek i kobiet jako obiektów seksualnych lub istot posłusznych, bezwolnych, „powołanych” do wykonywania czynności, których brzydzą się mężczyźni (sprzątanie, gotowanie za darmo), nie tylko zagraża ich szczęściu i samorealizacji, ale i jest szkodliwe dla gospodarki czy ogólnego dobrobytu. Przekonanie o tym, że kobiety z powodów naturalnych lub boskich nie nadają się do edukacji, pracy, polityki, zarządzania, zubożyło nasz świat. Maria Skłodowska-Curie nie mogła studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim, bo nie wpuszczano tam kobiet, więc dwa Noble zdobyła dla Francji, która była bardziej wolnym i zgenderowanym państwem.

Kościół jest ponoć przeciwko seksualizacji dzieci (seksualizuje je kultura masowa i dzisiejszy konsumpcjonizm) feministki też są przeciw. To ohydne, by dziewczynki były wciągane w kulturę seksualnej dorosłości tylko dlatego, że jakieś firmy chcą zarobić kasę na kosmetykach lub rozkręcić interes wokół konkursu małej miss. Dziewczynki od maleńkości muszą wiedzieć, że mogą i powinny mieć inne aspiracje niż służyć jako obiekt seksualny lub przedmiot konsumpcyjnej władzy neoliberalizmu. Wiedza o gender jest bronią, która służy jako źródło wiedzy, o tym, jak kształtuje się męskość i kobiecość na przestrzeni wieków. Gender pokazuje, jak bardzo zmieniają się wzorce kobiecości i męskości. I jak możemy na to wpływać: dla własnego dobra, dla dobra rodzin, dla szczęścia społecznego. Studia gender powinny być więc obowiązkowe nie tylko w seminariach duchownych, ale w szkołach. Chętnie też wyłożę podstawowe tezy tej nauki politykom, by rozsądniej myśleli o naszej przyszłości. O przyszłości Polaków i Polek.

 

Rozmawiała: Bożenna Ulatowska

fot. Glinka Agency

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Akceptuję zasady Polityki prywatności