lederboard

Paweł Karpiński: Jestem myśliwym show-biznesu

Niechętnie bywa na galach, rzadko zakłada garnitur, znany z ciętego dowcipu, jest jednak geniuszem o umyśle supermana. Nie zbiera jednak i nie kolekcjonuje nagród, nawet takich jak TELEKAMERY. Ojciec chrzestny „Klanu” jest jednym z najbardziej uznanych osobowości w polskim przemyśle filmowym. Wybitny reżyser, scenarzysta, operator i producent filmowy rzadko jednak udziela wywiadów, bo prywatnie jest człowiekiem bardzo skromnym. Dla nas zrobił wyjątek.

 

Polski przemysł filmowy różni się od kinematografii innych państw, ale zarówno oni, jak i my inwestujemy w tzw. projekty nietrafione. Ile razy Pan jako producent poniósł fiasko finansowe i czym było ono spowodowane?

– Nigdy nie zdarzyło mi się nie sprzedać materiału już wyprodukowanego, ale fiaska inwestycyjne ponosiłem wielokrotnie. Głównie były to inwestycje w teksty. Pojawiał się projekt, pomysł, utwór, który można adoptować, a po czasie okazywało się, że ten projekt z jakichś powodów nie spełnia pokładanych w nim nadziei i trzeba przerwać nad nim pracę, ale ludziom trzeba było zapłacić.

Jaki procent ryzyka wkalkulowuje Pan w dany projekt?

–  Sto procent, ponieważ mam bardzo chłodne podejście do każdego nowego przedsięwzięcia. Zawsze szukam nieszczęść i zakładam, że nic z tego nie wyjdzie. Szczególnie w branży filmowej nieszczęścia musimy przewidywać, co minutę i to we wszystkim: walką ze słońcem w plenerze, które albo jest za chmurami, albo pada deszcz, a nam potrzebne jest ujęcie z pięknym słońcem w tle. Innym razem przerywamy nagranie, bo przelatuje samolot albo przejeżdża akurat tramwaj itd., etc., a czas ucieka. Dlatego przed rozpoczęciem każdego projektu, każdego dnia pracy, zdjęć, siadamy i robimy biznesplan oraz taktyczny plan małej bitwy z wszystkimi przeciwnościami losu, siłami natury, nieprzewidywalnymi wypadkami, jakie teoretycznie mogą wystąpić. Zaczynamy od tego, o której musimy skończyć w danym obiekcie zdjęcia, aby zdążyć przenieść plan w inne miejsce. Podstawą przy produkcji filmów jest logistyka. Ale pierwsze założenie: to nie ma prawa się udać!

Przy takim założeniu dziwię się, że w ogóle podejmuje Pan jakiekolwiek ryzyko.

–  Lubię wyzwania. Z natury jestem dużym optymistą, więc zawsze próbuję sprawdzić, czy miałem rację. Często żartuję, że wychodząc z domu, zakładam, iż spotkają mnie wszystkie nieszczęścia losu: wpadnę pod samochód, złapie mnie deszcz, dachówka spadnie mi na głowę, a jednak będąc optymistą, wychodzę z tego domu, myśląc, że może nie będzie tak źle (śmiech). A wracając wieczorem, cały i zdrowy, myślę sobie: „Jaki cudowny to był dzień”.

Czy z pana pedanterii wynika fakt, że jest Pan obecny podczas każdej montowanej sceny…

–  Montażysta z drugim reżyserem montują sceny dokładnie tak jak są napisane w scenariuszu. Ale jeśli odcinek ma 24 min i 17 s, a do celów emisyjnych nie może wejść więcej niż 20 min czystej akcji, muszą wyrzucić ponad 4 minuty! Jeśli scena, już po jej zmontowaniu, zaczyna mieć charakter, trzeba mieć wyczucie, żeby ją przyspieszyć, wycinając pauzy czy np. zostawić pauzy, a wyrzucić jakąś aktorską kwestię. I to jest ten boski element naszej pracy, w który ja wkraczam, robiąc ostateczne cięcie, tzw. final cut.

Niektórzy twierdzą, że chwilami jest Pan zbyt srogi i zbyt krytyczny. Czy rządy żelaznej ręki wynikają też z faktu, że sam wyreżyserował Pan wiele filmów fabularnych m.in.: „Smak czekolady”, „To tylko Rock”, „Czarodziej z Harlemu”, a teraz ogranicza się Pan tylko do swojego serialu „Klan”?

–  Jeszcze w szkole filmowej mawialiśmy, że najlepsi reżyserzy i najlepsi scenarzyści… siedzą przy barze. Lepszych nie ma. Tylko gdy ekipa doskonale bawi się na planie, atmosfera jest twórcza, wszyscy są radośni i zadowoleni – tylko potem na ekranie jest smutno. Praca w filmie to praca: żmudna, nudna, pozbawiona nuty romantyzmu. Reżyser musi dokładnie wiedzieć, po co jest dana scena, jak powinny być interpretowane teksty, w jakim tempie ma być zagrana. Operator musi opowiedzieć kamerą wszystko, co jest precyzyjnie zapisane w scenopisie, kartach obiektów, didaskaliach etc. Żelazna ręka to nie wizja szalonego reżysera, który biega po planie i ma twórcze pomysły, bo to przypomina amatorski klub filmowy. Nie toleruję improwizacji i eksperymentowania w żadnym wymiarze. Pomysły można mieć na 24 godziny przed wejściem na plan, ale nie podczas pracy. Po fabule wyreżyserowałem jeszcze wiele teatrów telewizji, które właściwie były filmami, niejednokrotnie realizowane w plenerze albo metodą filmową. Teksty do nich użyte wymagały bardzo charakterystycznych adaptacji. Film fabularny w 90 procentach zawsze jest oszustwem, ponieważ w krótkim czasie musimy zagęścić, zawrzeć dłuższy okres. W serialu tworzymy czas równoległy do świata realnego. Nasz świat musi być wiarygodny dla widza, ponieważ on właśnie obraca się w takim świecie. Dlatego przepisy prawne, realia, sytuacje muszą być prawdziwe i aktualne. Dokładnie wiem, co chcę osiągnąć i czego wymagać, stąd być może ta żelazna ręka.

Ma Pan wiele specjalizacji, począwszy od realizatora obrazu, operatora, a kończąc na reżyserii. Czy w tej branży ktoś mógłby jeszcze pana oszukać?

–  Oszukać to złe słowo. Miałem okazję pracować na różnych stanowiskach, robić różne projekty fabularne i dokumentalne, różne formy telewizyjne i filmowe i myślę, że mam pewną określoną wiedzę. Nigdy jednak nie zakładam, że wszystko wiem najlepiej. Myślę, że jestem po prostu dobrym partnerem dla twórczych współpracowników.

Przychodzi do Pana scenarzysta lub reżyser i mówi: „Panie Pawle, mam dla pana arcydzieło”. Co Pan na to?

– Przed zrobieniem filmu, choćby scenariusz napisał najlepszy scenarzysta na świecie, sfotografował najwybitniejszy operator, zagrali najznakomitsi aktorzy – nie można przewidzieć, jaki będzie efekt końcowy. A jeśli ktoś przychodzi i mówi, że ma arcydzieło, to mamy do czynienia z osobą… No.

Psychiczną (śmiech)?

– Nie. Z osobą, która nie ma świadomości tego, o czym wyżej powiedziałem. Żaden profesjonalista, który pracuje w tej branży, tak nie powie. Takiego określenia może użyć wyłącznie amator!

Amatorzy nie mogą zrobić dobrej rzeczy?

– Ależ oczywiście, że mogą, tylko że profesjonaliści z góry nie przewidują efektu końcowego. Jeśli w sporcie mamy fantastycznych biegaczy, to żaden z nich przed finałem nie powie, że wygra. Każdy powie: będę robić wszystko, żeby wygrać. W materii, w której ja się obracam, czyli produkcji filmowej, na sukces składa się wiele czynników. Przecież powstawało i nadal powstaje masa doskonałych filmów, które nie zdobyły należnych im laurów, bo po prostu nie trafiły w swój czas. Tak więc, gdy przychodzi do mnie ktoś z „arcydziełem” i go zachwala, proszę tylko, żeby mi o nim nie opowiadał! Z mówienia jeszcze nic nie powstało. Jeśli ktoś mówi, że chciałaby się ze mną spotkać, zapewniając, że ma świetny tekst, proszę, aby wcześniej mi go przysłał. Spotykam się dopiero po przeczytaniu.

Albo i nie…

– Nawet jeśli projekt filmu czy serialu nie podoba mi się, spotykam się. Dlatego że skoro ktoś powierzył mi swój utwór i oczekuje mojej recenzji, jestem mu winien przynajmniej te kilka słów: pańska rzecz mnie nie przekonuje.

Klasa i kultura, a także solidność to rzadkie cechy w branży medialnej.

– Nie obracam się w branży medialnej.

Jak to nie?

– Nie muszę obracać się w tzw. branży medialnej, spotykać z ludźmi z tej branży i tak naprawdę nie wiem, na czym ta branża polega. Zajmuję reżyserowaniem i robieniem filmów, a nie obracaniem się.

No nie do końca tu Panu wierzę… Miłość swojego życia, czyli żonę, panią Marzenę Górską-Karpińską, spotkał Pan właśnie w branży mediów. Była wówczas m.in. pomysłodawczynią „Konkursu tańca disco”, czyli prekursorką tak chętnie dzisiaj oglądanych i modnych tanecznych show.

– To prawda, ale nie poznaliśmy się w „branży”, tylko w instytucji zwanej telewizją, dla której razem robiliśmy wtedy wiele programów rozrywkowych. W latach 80. pracowałem akurat w redakcji rozrywki, gdy szczęśliwie spotkałem Marzenę i prócz żony zyskałem w niej partnera zawodowego, co w małżeństwie jest szalenie ważne. W tamtym czasie realizowaliśmy prócz wspominanego przez panią programu, całą gamę turniejów tańca towarzyskiego, prawdziwych show pod nazwą Grand Prix, do których odwołuje się sporo obecnych gwiazd tańca towarzyskiego, mówiąc, że to właśnie te programy skierowały ich zainteresowania w tym kierunku.

Zaliczany jest Pan do ścisłego imperium ludzi mediów takich jak: Nina Terentiew. Mariusz Walter, Józef Węgrzyn. W czym tkwi tajemnica pańskiego sukcesu?

– Recepta jest bardzo prosta: zawsze robiłem rzeczy, które mnie interesowały, ciekawiły, zajmowały. Chęć osiągnięcia sukcesu wyzwala pasja, a ona stawia wyzwanie.

Czyli… udowodnię za wszelką cenę?

– Tak. Jestem myśliwym. Jeśli np. fotografowałem, starałem się robić zdjęcia, które mnie samemu podobały się. Gdy do Polski na koncert przyjechał słynny muzyk, gitarzysta John McLaughlin, poproszono mnie o zrobienie mu kolorowego zdjęcia do jednego z czasopism. A że występował w Sali Kongresowej, gdzie oświetlenie na scenie było tak słabe, iż wykonanie fotografii graniczyło z cudem, wielu fotoreporterów od razu poddało się, uznając to zadanie za niewykonalne. Ja wyczekałem moment, gdy John po skończonej solówce zastygał, zamierał, nieruchomiał i wtedy przez dosłownie sekundy znajdował się w obszarze światła. Przycisnąłem aparat do piersi i jak myśliwy czekałem na swoją zdobycz. I udało się. Byłem jedynym fotografem, który wykonał zdjęcie, które później ukazało się na rozkładówce „Razem”!

Skąd u Pana ta pasja myśliwego? Z chęci zdobycia fortuny czy autentycznie czerpanej przyjemności z wykonywanego zawodu?

– Nie przesadzajmy z tą fortuną… Jeszcze jako dziecko miałem minimalny kontakt z filmem poprzez dostęp do list dialogowych. Musiałem wyobrażać sobie popularne wówczas filmy i seriale takie jak: „Bonanza” czy „Święty”. Najpierw czytałem listy dialogowe, potem mogłem czasami je obejrzeć w telewizji, na ekranie. Wtedy wyobraźnia zaczynała działać. Jest zresztą takie ćwiczenie reżyserskie, że dostajemy tylko dialogi i musimy do tego zrobić inscenizacje. Potem był okres, że w ogóle film mnie nie interesował, aż zobaczyłem „Powiększenie” Antonioniego – film, który mnie dosłownie walnął obuchem. Od tego momentu liczyło się dla mnie już tylko kino. Ale zaczęło się od fotografii. Robiłem okładki płyt, dużo moich zdjęć wykorzystało Polskie Stowarzyszenie Jazzowe, stąd do dziś mam sporo przyjaciół ze środowisk muzycznych. W telewizji rozpocząłem pracę jako operator kamery, następnie realizator światła. Kiedy pojawiło się Studio 2, zaproponowano mi robienie programów rozrywkowych. Później byłem też odpowiedzialny za rozrywkę w TVP 1. Ale gdy szefem w TVP 2 został Józef Węgrzyn, namówił mnie na cykliczny, jednotygodniowy serial. I tak powstał serial „W Labiryncie”.

A od listopada 1997 r. „Klan”, który do dzisiaj podtrzymuje pański sukces jako najdłuższa telenowela w Polsce… Jest pan pracoholikiem?

– Nie wiem. To jest tak jak z pijakiem czy alkoholikiem… (śmiech). Zawsze będzie twierdzić, że nie!

O której… A może czy w ogóle kończy się pański dzień pracy?

– Ponieważ zacząłem pracować, mając niespełna 18 lat i pracowałem zawsze w nienormowanym trybie pracy, nie znam pojęcia, co to święta, niedziele i koniec pracy, a szczególnie przy codziennym oddawaniu filmu do emisji, bo tak wygląda praca w telewizji. Jak na froncie. Jest telefon – trzeba iść do ataku (śmiech).

Więc jak pan się resetuje?

– Interesuje się wieloma rzeczami i wtedy o nich myślę. Spotykam się z ludźmi zajmującymi się czymś innym niż ja, bo oni pomagają mi odetchnąć, właśnie zresetować się. Nie istnieję medialnie. Zwykle ci istniejący medialnie niewiele dla mediów robią. Tych, którzy naprawdę coś robią, nie spotyka się na salonach. Nie błyszczą i nie przemawiają. Chińczycy mówią, że słowa są jak wiatr…

Nie bywa Pan na salonach, ale nie zaprzeczy Pan, że jest rekinem branży medialnej?

– Nigdy się nim nie czułem. Aczkolwiek mój wygląd wskazuje na to, że jestem… wielorybem (śmiech).

Dziękuje za rozmowę.

 

Rozmawiała: Teresa Gałczyńska

fot. Piotr Serafin

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Akceptuję zasady Polityki prywatności