Ryszard Opara: Mój życiorys nadaje się na film


Jest człowiekiem nietuzinkowym, niezwykle uroczym, szarmanckim i eleganckim mężczyzną, o nienagannych manierach. Jest także wielkim patriotą, poetą i erudytą z dużym poczuciem humoru, również na swój temat. Osiągnął w życiu wszystko, o czym inni nie mogą nawet marzyć. Z polskim byłym „multimilionerem” umawiałam się na wywiad od 2 lat. Z RYSZARDEM OPARĄ rozmawia Teresa Maria Gałczyńska.

Mnóstwo telefonów z prośbami o wywiad, wreszcie udało się nam spotkać. Mam nadzieję, że dzisiaj Panie Ryszardzie zechce Pan odpowiedzieć również na te może… niezręczne dla Pana pytania?

– Proszę pytać… Nie mam nic do ukrycia.

Pana rodzice byli nauczycielami. Wychowywał się Pan w rodzinie wielodzietnej. W dzieciństwie marzył Pan o zawodzie lekarza czy już wielkiego biznesmena?

– Mam dwóch braci i wraz z rodzicami mieszkaliśmy w jednym pokoju z kuchnią i łazienką. Jednak gdy w 1962 r. wprowadził się do nas brat ojca ze swoją rodziną, w sumie było dziesięć osób i rzeczywiście zrobiła się jedna wielka familia. Nie mieliśmy warunków do normalnej egzystencji. Tak więc, gdy w szóstej klasie szkoły podstawowej nasza wychowawczyni pytała dzieci – kim chciałyby zostać, jak dorosną, jak przyszła kolej na mnie, bez wahania powiedziałem: milionerem albo prezydentem. A ponieważ moja mama zawsze marzyła, żeby być lekarzem, postanowiłem zdawać na medycynę. W ten sposób chciałem, jak gdyby spersonifikować jej marzenie.

Studiował Pan w Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi w latach 1967-1974. Dlaczego akurat w tej szkole i dlaczego rok dłużej?

– Nauka w małym mieszkanku, które zajmowało dziesięć osób wydawała się być niewykonalna. Natomiast, studiując w WAM, mogłem mieszkać w koszarach. Wszystko tam miałem za darmo, łącznie z podręcznikami. Pierwszym etapem na tej uczelni był tzw. okres unitarny, który oznacza, że będąc podchorążym, musiałem m.in. odbywać tzw. obowiązkowe służby w koszarach. Pewnego dnia, podczas jednego z takich dyżurów, dostałem informację, że na dancingu w restauracji na Bałutach w Łodzi dwóch moich kolegów pobiło się o dziewczynę z miejscową żulią. Poprosili mnie o pomoc. Nie zastanawiając się długo, zebrałem sześćdziesięciu chłopa i z pasami polecieliśmy do restauracji „Staromiejska”, zrobić tam porządek. Jednak za oddalenie się bez pozwolenia ze służby natychmiast doniesiono moim przełożonym. Następnego dnia komendant uczelni wezwał mnie na „dywanik” i zażądał ode mnie podania nazwisk moich pozostałych kolegów, którzy brali udział w tej bójce. Odmówiłem, więc dla przykładu postanowiono usunąć mnie ze studiów.

Jak to usunąć? Przecież skończył Pan właśnie WAM w Łodzi. Tylko studiował Pan rok dłużej. O to pytałam…

– Przerywa mi Pani, nie pozwalając wyjaśnić.

Przepraszam. Słucham…

– Do podstawówki poszedłem w wieku sześciu lat, ponieważ moja mama, nauczycielka, będąc w pracy, nie miała co ze mną zrobić. Nie byłem więc pełnoletni, zaczynając studia i jako taki nie mogłem pójść do tzw. służby zasadniczej. Kiedy kazano mi tuż po egzaminach wstępnych opuścić koszary, nie mogłem wrócić do rodzinnego Piaseczna, bo było mi zwyczajnie wstyd. Byłem dumą tej miejscowości, ponieważ jako jedyny dostałem się na tak prestiżową uczelnię. Wówczas jeden ze studiujących wraz ze mną kolegów zaproponował, żebym zamieszkał u niego w Bydgoszczy. Miał akurat wolny pokój. Żeby o niczym nie dowiedzieli się rodzice, wysyłałem z Bydgoszczy listy do Łodzi, a koledzy przesyłali moją korespondencję do Piaseczna. Niestety pewnego dnia moja mama postanowiła niespodziewanie odwiedzić mnie w WAM i wszystko wyszło na jaw. Ale nie tylko dowiedziała się o całej aferze, usłyszała również od komendanta: „Pani syn jest bardzo honorowym człowiekiem. Nie zdradził swoich przyjaciół, a że jesteśmy mężczyznami, rozumiemy to. Dlatego podjęliśmy decyzję przywrócenia go na studia. Był dobrym studentem i jeden wybryk nie powinien go skreślać. Niestety nie mamy z nim kontaktu”. Mama przezornie, dotychczasowym sposobem, za pośrednictwem kolegów, wysłała do mnie list z zaproszeniem na święta Bożego Narodzenia. I już tam w Piasecznie dowiedziałem się, że mogę wrócić na studia medyczne. Ale miałem już stracony rok.

Po ukończeniu studiów pracował Pan już jako anestezjolog m.in. w szpitalu na Banacha, na Szaserów, w Pogotowiu Ratunkowym i przychodni rejonowej. Wikipedia podaje, że równolegle odbywał Pan praktyki zagraniczne m.in. w Szwecji. To prawda?

– Nie. To nie jest prawdą. Wikipedia często podaje różne niedorzeczne informacje.

Ale nie zaprzecza Pan, że pracował jako anestezjolog, nie mając specjalizacji?

– Ukończenie studiów nic jeszcze nie znaczy, więc zacząłem robić specjalizację z anestezjologii. ponieważ w latach 70. brakowało anestezjologów, nie tylko Polsce, ale również w Europie. Dlatego wielu moich kolegów wyjeżdżało wtedy zagranicę. Ale anestezjologia to nie była moja wymarzona dziedzina medycyny. Zawsze chciałem być neurochirurgiem. Zaszczepił mi ją mój profesor S. Rudnicki, u którego odbywałem staż w szpitalu wojskowym na Szaserów, a którego później – co poczytuję sobie za zaszczyt – stałem się przyjacielem jego i jego żony Stefanii Woytowicz – wówczas jednej z najlepszych sopranistek w Polsce. Wielokrotnie bywałem w ich domu. Ale zarówno profesor, jak i ja wiedzieliśmy, że w tamtych latach w Polsce nie będę mieć szans na robienie nowej specjalizacji, której studia zajęłyby mi siedem do ośmiu lat. Specjalizacji z anestezjologii nie ukończyłem, ponieważ ostatni egzamin czekał mnie w styczniu 1980 r. , a rok wcześniej, w lipcu, już wyjeżdżałem do Grecji, a w konsekwencji do Australii.

Skąd wzięła się tak nagła potrzeba Pańskiego wyjazdu w 1979 r. z Polski zagranicę?

– Po ukończeniu uczelni wojskowej trzeba odbyć tzw. staż. Dostałem skierowanie jako lekarz Izby Przyjęć do małej miejscowości w Bieszczadach. Jednak już w pierwszym dniu swojej tam obecności zauważyłem, że wielu moich kolegów oficerów jest w pracy pijanych. Wtedy podjąłem nieodwołaną decyzję, że odchodzę z wojska. Niestety wszystkie moje podania o zwolnienie lądowały w koszu. Jednak szczęście mi sprzyjało. W 1976 r. PRL podpisała w Helsinkach Konwencję Praw Człowieka i za radą kilku moich znajomych pacjentów, przedwojennych oficerów, wykorzystując nowe przepisy, udało mi się uzyskać zwolnienie z wojska. Oczywiście nie obyło się bez straszenia: aresztowaniem, więzieniem, koniecznością zapłacenia za studia itd. itp. Pułkownik Stern, dowódca jednostki, wręczając mi łaskawie ten dokument, podkreślił: „Towarzyszu Opara, niech pan pamięta, że nigdy nie wyjedzie pan z kraju! Nigdy!”. Moja decyzja była już jednak nieodwołalna niezależnie od konsekwencji. Postanowiłem, że odchodzę z wojska i wyjeżdżam z Polski! Tym bardziej intensywnie zacząłem myśleć o wyjeździe. Tutaj nie widziałem wtedy dla siebie przyszłości.

I w końcu się Panu udało, ale jakim sposobem?

– Któregoś dnia, na początku lipca 1979 r. , moja żona gdzieś wyczytała, że Polski Związek Motorowy (PZM) organizuje wyjazdy do Grecji i załatwia wszystkie potrzebne dokumenty, m.in.: paszporty, wizy etc. Można było wywieźć tylko 100 dolarów. Złożyliśmy wnioski o paszporty, a 3 tygodnie później kazano nam je odebrać. Poprosiłem żonę, żeby nikomu o tym nie mówiła, nawet swojej mamie. Do Austrii i Szwecji można było wtedy wyjechać bez wiz. Pojechaliśmy więc na wycieczkę PZM do Grecji, a stamtąd przez Budapeszt do Wiednia. Początkowo zamierzałem tam podjąć pracę jako lekarz, ale w Wiedniu panowała nerwowa sytuacja z powodu inwazji radzieckiej w Afganistanie. Istniało realne niebezpieczeństwo, że na teren Austrii wkroczą też Rosjanie. Poszliśmy więc z żoną na policję, prosząc o tzw. pozwolenie na pobyt tymczasowy w Wiedniu, a następnie udaliśmy się do Ambasady Australii i po 3 miesiącach, w 1980 r., otrzymaliśmy już pozwolenie na wyjazd do Australii.

Dlaczego w Australii miał Pan problem w rejestracją lekarską?

– W krajach europejskich mogłem praktykować pod warunkiem, że znałem dobrze język. Natomiast w Australii trzeba było zdać egzamin, a ja nie znałem wtedy nawet angielskiego. Zacząłem chodzić na wszelkie możliwe darmowe kursy języka. W tym czasie złożyłem około 30 podań o pracę do różnych szpitali, ale nadal nie miałem wymaganej rejestracji. W końcu udało mi się załatwić pracę, ale bez wynagrodzenia, jako tzw. obserwator medyczny na Izbie Przyjęć w Sydney. Pracowali tam sami interniści, a ja miałem już dużą praktykę jako anestezjolog. I proszę sobie wyobrazić, że po 2 tygodniach byłem już szefem tej Izby Przyjęć.

Jak udało się Panu tego dokonać?

– To krótka historia. Pewnego dnia przywieźli faceta około „50”, w stanie śmierci klinicznej. Brakowało dwóch minut, żeby zmarł. Nie było na co czekać. Natychmiast wkułem mu się do żyły szyjnej, bo inne miał zapadnięte. Zaintubowałem go, podłączyłem mu tlen, kroplówkę etc. I ustabilizowałem w ciągu 30 sekund. Po czym odwiozłem na oddział intensywnej terapii. Dla internistów, którzy się temu przyglądali, to był szok. Całe zdarzenie miało miejsce w piątek wieczorem, a w poniedziałek wezwał mnie dyrektor szpitala, który zapytał: „Panie Opara, pan uratował życie temu pacjentowi. Gdzie Pan się tego nauczył?”. Odpowiedziałem: „W Polsce”. I z uwagi na moje umiejętności, a także dzięki temu przypadkowi, albowiem jak się potem okazało mój pacjent również był lekarzem, ale co więcej członkiem tzw. Medical Registration Board –dostałem wymarzoną rejestrację bez egzaminu.

Można powiedzieć przeznaczenie. Wierzy Pan w zrządzenia losu?

– Zdecydowanie tak. Od tamtej pory zacząłem praktykę w miejscowości Broken Hill, górniczym miasteczku, 1200 km od Sydney i pracowałem po 160 godz. tygodniowo jako anestezjolog. Zarabiałem po 15 tys. dolarów miesięcznie. Dla porównania, moje, miesięczne zarobki w Polsce kształtowały się na poziomie ok. 30 dolarów. Potem, pracując w różnych szpitalach, zarabiałem już bardzo dobrze.

Z tego wniosek, że prawie w ogóle Pan nie sypiał. Jak to możliwe?

– Nauczyłem się całkowicie regenerować swój organizm w zaledwie pięć minut snu i budziłem się wypoczęty. Mogę w ogóle nie spać. Mam naprawdę wyjątkową witalność życiową i cały czas się martwię, że nie mam co robić… (śmiech).

A ja się martwię, że mam za dużo pracy (śmiech). W 1984 r. założył Pan firmę Alpha Healthcare Ltd. specjalizującą się głównie w budowie i zarządzaniu przyszłymi szpitalami. Twierdzi Pan, że zmieniał cały system zdrowia w Australii?

– Z moim kolegą Bradem Goolle zaczęliśmy współpracę biznesową od prowadzenia prywatnej przychodni. Któregoś dnia Brad przychodzi i nagle mówi, że zastanawia się nad kupnem stacji benzynowej i czy ja bym w to wszedł? Pojechałem zobaczyć ten obiekt. Z uwagi na wyjątkowość lokalizacji to miejsce było wprost idealne, aby stworzyć tam całodobowe centrum medyczne. Powiedziałem: Brad, stacja benzynowa mi nie jest potrzebna. Tu będzie centrum medyczne otwarte 24 h. Mój przyjaciel stwierdził, że jestem idiotą. Zmienił zdanie, gdy zobaczył, że pracując tam, zaczynam mieć wypływy rzędu 12 tys. dolarów dziennie. Ta decyzja nie tylko okazała się moim ogromnym sukcesem finansowym, ale przełomowym momentem w moim życiu. Tak właśnie zmieniłem system funkcjonowania służby zdrowia w Australii. Byłem pionierem, bo teraz w każdej dzielnicy są takie centra.

Złożył Pan odpowiednie aplikacje, ale australijscy lekarze, którzy byli bardzo konserwatywni i przeciwni wszelkim zmianom w służbie zdrowia, zaczęli podważać Pana kompetencje medyczne i po raz kolejny zabroniono Panu uprawiania zawodu lekarza…

– Koledzy lekarze, a tym samym moi konkurenci szybko obliczyli sobie – ile zarabiam? Zauważyli też, że jeżdżę rolls-royce’em, więc zaczęli pytać: „Kto to jest ten Opara? Co i jak on to robi, że tyle zarabia? My jeździmy toyotami, a on rolls-royce’em!”. Według prawa australijskiego rejestrację lekarską odnawia się co roku. W tym czasie zmieniły się też rządy tzw. partii liberalnej na partię pracy, która nie była zwolennikiem prywatnej medycyny. Medical Board nie przedłużyła mi rejestracji. Podałem ich do sądu. Nie wygrałem sprawy, bo sąd uznał, że nie ma kompetencji ciała ustawodawczego dla lekarzy.

Stał się Pan milionerem. Dlaczego jednak postanowił Pan zmienić swój profil życia?…

Pracowałem niemal całą dobę, ponieważ najwięcej pacjentów przychodziło po godz. 19.00 i zjawiali się aż do rana. Moja żona powiedziała: „Stop! Jak tak dalej będzie, dostaniesz zawału serca. Nie zgadzam się!”. Podjąłem decyzję, że chyba rzeczywiście muszę się zastanowić nad metodami lewarowania swojego czasu, czyli zatrudnienia ludzi do pracy i zorganizowania swojej działalności w formie biznesu. I tak stałem się człowiekiem kreatywnym, wymyślającym koncepcje, które realizują inni. Stworzyłem firmę, która wybudowała kilkanaście prywatnych szpitali, a ja byłem jej głównym akcjonariuszem. Zatrudnialiśmy kilka tysięcy ludzi. Był to kolejny ogromny sukces. I nie chodziło tu tylko o pieniądze. Jeżeli kogoś interesują wyłącznie pieniądze – nigdy nie będzie dobrym biznesmenem ani dobrym politykiem. Pieniądz jest tylko narzędziem do realizacji pewnych koncepcji, realizacji marzeń.

Cieszę się, że zdementował Pan wszystkie plotki, które wraz ze wzrostem Pana majątku narastały przez lata na Pana temat. Zrealizował Pan swoje marzenia z dzieciństwa prócz prezydentury…. Słyszałam, że jest Pan namawiany do kandydowania w wyborach…

– Po powrocie do Polski i inwestycjach w nieruchomości zaczęli mnie odwiedzać różni politycy. Wtedy poznałem gen. Tadeusza Wileckiego, zaprzyjaźniłem się z całym dworem Lecha Wałęsy i wieloma innymi ludźmi z różnych ugrupowań politycznych. Tak naprawdę zaangażowałem się w politykę w 1998 r. i wtedy po raz pierwszy pojawiły się sugestie, abym startował w wyborach prezydenckich. Wówczas jednak doszedłem do wniosku, że raz: za dużo jest dobrych kandydatów. Dwa: chciałem pójść samodzielną drogą, a nie z wówczas istniejącymi ugrupowaniami politycznymi. Może to moja wada, może ambicja, ale mogę być tylko numerem jeden, co najwyżej dwa. Zrezygnowałem.

A może zrezygnował Pan, bo pojawiły się plotki o Pana rzekomej agenturze.

– Wiem, że mój życiorys nadaje się na film, ale to jest ewidentny absurd. Nigdy nie byłem członkiem żadnych służb. W tamtych latach finansowałem wielu polityków, m.in. Pałacyk Sobańskich czy siedzibę Lecha Wałęsy. Chciałem naprawdę poważnie zaangażować się w politykę. Poznawałem wielu różnych ludzi, także głównych rozgrywających w AWS. Ale pewnego dnia oni przestali do mnie dzwonić, co więcej – odpowiadać na moje telefony. Aż od jednego z nich usłyszałem, że podobno jestem członkiem służb specjalnych. Zabolało mnie to, bo jeśli jesteśmy kumplami, spotykamy się, planujemy razem politykę i ktoś rzuca plotkę: pedał, żyd, członek służb specjalnych itd., to kumple takie sprawy między sobą wyjaśniają osobiście, a nie sugerują się pomówieniami! Ująłem się honorem, odsunąłem się od polityki. Pomyślałem – to nie jest dla mnie towarzystwo! Jak mam udowodnić, że nie jestem „różowym słoniem”? Bawcie się sami. Postanowiłem nadal zajmować się już tylko biznesem.

No chyba nie do końca tylko biznesem… Pana portal Neon 24 h zajmuje się głównie polityką. Muszę jednak przyznać, że Pańskie propozycje uproszczenia biurokracji są wręcz genialne… m.in. likwidację Urzędów Skarbowych, podatków PIT, CIT. Ale czy to w ogóle jest możliwe?

– Byłem wielokrotnym milionerem, ale żyłem w zupełnie innych realiach i to Australia nauczyła mnie, jak powinna funkcjonować zdrowa rzeczywistość w demokratycznym kraju. To znaczy: służba zdrowia, banki, handel itd. Życie w Polsce, na skutek różnych okoliczności, o których mam nadzieję powiem innym razem, spowodowało, że z człowieka zamożnego stałem się biednym. Miałem egzekucje, komornika etc. Jestem Polakiem i patriotą. Nie mogę odciąć się kompletnie od tego, co się dzieje w moim kraju: 80 proc. banków jest kontrolowanych przez obcy kapitał, to samo dotyczy handlu, emisji, dystrybucji i obiegu pieniądza. W następstwie tych działań przyszłość i suwerenność III RP jest całkowicie zagrożona. Moim powołaniem być może jest repolonizowanie Polski! To wszystko, o czym piszę na swoim portalu jest możliwe, ale pod jednym warunkiem: że to obywatele w drodze referendum, a nie elity polityczne, będą o tym decydować. Aktualnie funkcjonujący układ polityczny jest układem zamkniętym! Jedyną szansą dla Polski jest znalezienie kandydata na prezydenta, który uzyskałby masowe poparcie społeczne. Tak, żeby wszyscy obywatele zrozumieli, że to oni są właścicielami tego kraju i oni powinni tym krajem zarządzać, a prezydent jest tylko ich przedstawicielem i w pełni reprezentuje ich interesy. Mam zresztą wiele innych pomysłów.

Jest Pan człowiekiem honoru, patriotą, w biznesie osiągnął Pan sam szczyt. Ma Pan może jeszcze jakieś niespełnione marzenie?

– Jestem człowiekiem misji. Chcę pomagać ludziom. Jeżdżę teraz dużo po kraju. Niedawno byłem m.in. w miejscowości Przysucha, w Tomaszowie Lubelskim, w Szczecinku. Tam ludzie żyją inaczej niż w stolicy. W pewnym sensie stracili nadzieję, przestali wierzyć w lepszą przyszłość i żyją tylko po to, żeby przetrwać. Chciałbym im przywrócić nadzieję, że warto żyć w Polsce i że tutaj są ludzie, którzy życzą im naprawdę dobrze. Ale jestem też realistą. Wiem, że moje szanse, żeby wygrać tę bitwę z układem, wydają się trudne, a może nawet niemożliwe… Chciałbym jednak pod koniec swojego życia powiedzieć: przykro mi, że muszę już przenieść się na inny świat, ale Panie Boże próbowałem… Nie to, że jestem takim idealistą, ale wydaje mi się, że żyjemy dla kogoś. Życie w samotności jest bez sensu.

 

fot. Jerzy Walkowiak

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Akceptuję zasady Polityki prywatności