lederboard

Włodzimierz Matuszak: Zawód aktora jest przepiękny


Znamy go z poczciwej roli księdza z „Plebanii”, w filmie „Git” zagrał więźnia. O wchodzeniu w rolę, szufladkowaniu, mocnym polskim kinie rozmawiamy z Włodzimierzem Matuszakiem.

 

„Męskie, mocne kino” – taki opis czytamy w recenzji filmu „Git”. Brudny świat więziennych porachunków. Zupełnie inna postać niż te, w które się Pan dotychczas wcielał.

Włodzimierz Matuszak: Cieszę się, że coś takiego się wydarzyło. Staram się troszkę uciec od tego przyklejonego wizerunku księdza. Jednak nie jest to proste i właśnie odskocznia od tego jest dla aktora niezwykle ważna. Zdarzyło się to dzięki młodym chłopakom, którzy mieli odwagę zrobić taki film. A ja miałem możliwość spotkania się z zupełnie nowym wyzwaniem, kompletnie innym od tego, co było do tej pory. Jestem z tego powodu zadowolony i szczęśliwy.

Można powiedzieć, że chcąc nie chcąc, rola Kuby jest krokiem do odcięcia się od zaszufladkowania w rolę poczciwego proboszcza.

– Zaszufladkowanie jest przekleństwem. Kiedy aktor zostaje zaszufladkowany tak mocno, że ludzie działający w tym rejonie sztuki nie zauważają jego potencjalnych możliwości zaczyna być źle. Obsadzany notorycznie tylko w jednym typie postaci, nie ma możliwości rozwoju.

Podobnie dzieje się z piosenkarzami. Robiłam kiedyś wywiad z Małgorzatą Ostrowską, która kojarzona jest z jedną czy paroma piosenkami. Ale aktor przeżywa to bardziej.

– Ja też się z tym spotkałem, bo w jakimś medialnym rankingu zostałem wymieniony jako aktor jednej roli. To oczywiście bzdura, ponieważ w swoim życiu zagrałem wiele ról. Ale tak się dzieje, jeśli jakaś nasza rola tak bardzo widzom się z nami kojarzy. Mam masę kolegów, którzy jak raz zagrali np. policjanta, to grają w każdej innej produkcji właśnie policjanta. Inny przykład to rola lekarza.. Nie zgadzam się z tym, zwłaszcza gdy spojrzymy na kino amerykańskie, gdzie jest ogromna różnorodność. Tam nie ma szufladkowania, bo ludzie chodzą do kina równie często dla aktora, człowieka, a nie tylko dla postaci.

Jak się Panu pracowało z reżyserem Kamilem Szymańskim?

– Kamil to młody człowiek. Mikołaj Małecki też. To świeżo upieczeni absolwenci wyższej uczelni. Jednak mieli ten projekt bardzo przemyślany. Kamil mówił, że trafił gdzieś na jakiś krótki artykuł w łódzkiej gazecie opisujący historię więźnia, który zabił współwięźnia. To go zainspirowało. Potem musiał dotrzeć do ludzi, którzy znają hierarchię więzienną. Grypserę, co nie jest proste. Ale znalazł osoby, które mu pomogły. Powstał z tego, moim zdaniem niezwykle interesujący scenariusz. Wiem, że film ma błędy, jednak jest to debiut realizowany za niewielkie pieniądze. Nie było możliwości, aby tych błędów uniknąć, ale samo podjęcie tematu, podejście do filmu i rzetelność tej pracy widać.

Pan jest aktorem obytym ze światem filmowym, specjalistą, który mógł zauważyć błędy, ale ja jako laik ich nie widziałam. Widz, taki jak ja, tego nie dostrzega.

– I to jest fajne. Często recenzenci zajmujący się ocenianiem filmów zawsze szukają dziury w całym i zawsze znajdują. Natomiast dla twórców najważniejszy jest widz, jego odczucia, to czy wciągnie go historia, opowieść czy nie. Czy wywoła emocje, wzruszy, rozbawi, skłoni do przemyśleń. Recenzje są ważne, ale zawsze najważniejszy jest widz, jeśli on pójdzie do kina i film mu się spodoba, a po jego obejrzeniu myśli o nim przez jakiś czas, to jest to najlepsza recenzja dla twórców.

Ze mną tak było. Myślałam o tym filmie, a jest to znak, że podobał mi się, że miałam na jego temat przemyślenia.

– Ja zobaczyłem „Git” na przedpremierowym pokazie w Gorzowie, podczas Festiwalu Filmów Frapujących. Został zaprezentowany poza konkursem, jako obraz otwierający festiwal. Po jego emisji odbyła się długa dyskusja z widzami. Często padało sformułowanie, że film jest prawdziwy, ciężki, że bohaterowie przewrotnie do sytuacji wzbudzają też ciepłe emocje. Moja siostra przyznała, że momentami zamykała oczy, bo emocje były zbyt silne. To wiele znaczy. Są filmy, które zostają w pamięci i są takie, o których zapomina się chwilę po wyjściu z kina. „Git” chyba nie znika od razu.

 

12105954_1214499155243520_2424769905320701943_n

 

Może właśnie dlatego, że jest tak bardzo realistyczny?

– Może. To, co najważniejsze: znakomity scenariusz. Używam określenia „znakomity” celowo. Rzadko się zdarza w polskim kinie, żeby scenariusz był tak dobrze napisany. Myślę, że tym młodym chłopakom wróży to dobrze na przyszłość.

Co było najtrudniejsze w tej roli i jak się Pan do niej przygotowywał?

– Zaczęło się od tego, że przeczytałem fragment scenariusza i już na tym etapie czułem, że jest to rzecz, którą warto zrobić. Kiedy przeczytałem cały scenariusz, wiedziałem, że od początku intuicja mnie nie zawiodła. Zacząłem myśleć nad tym, co znaleźć w postaci Kuby, poza tym, co się wyłania po pierwszym czytaniu i kontakcie z tekstem. Wiedziałem, że postać, którą zagram, musi być wieloznaczna. To nie może być twardziel od początku do końca. Szukałem w Kubie rys, słabości, on musiał się gdzieś złamać. Na dobrą sprawę nie było wiadomo, co to jest za człowiek. Pewne było tylko to, że został skazany na karę śmierci, którą później zamieniono na 25 lat więzienia (o czym nie ma mowy w filmie). Budując postać Kuby założyliśmy, że trafił do więzienia z poczuciem krzywdy, czuł się niewinny, bo prawdopodobnie zbrodnia, którą popełnił była przypadkowa i niezamierzona. Ten wątek nie jest poruszany w całej historii, jednak był niezmiernie ważny przy budowaniu roli. Świadomość, że trafił do więzienia na ćwierć wieku i musi zorganizować sobie to nowe życie ma ogromny wpływ na zachowanie i sposób bycia Kuby także po latach, kiedy zaczyna się obraz filmu. Grzebanie w niesamowicie trudnych emocjach głównego bohatera było ciekawym wyzwaniem. PRL-owskie realia, brak znajomości zwyczajnego życia w warunkach końca lat dziewięćdziesiątych. Strach, podniecenie, panika, radość i bezradność. Ciężka mieszanka emocjonalna, a jednak pasjonujący materiał do pracy. Jak pokazać więźnia, teoretycznie bandziora, twardziela, tak by widz zobaczył w nim człowieka. I wszystko okraszone dużą dozą brudnego, brutalnego więziennego świata.

Czy tego rodzaju kino jest nam potrzebne? Czy brakuje takich tematów na polskim rynku filmowym?

– Przede wszystkim, potrzebne jest rzetelne kino. W zalewie telewizyjnej mamałygi, mam tu na myśli paradokumenty wyrastające jak grzyby po deszczu, działające na najniższe instynkty widzów i wypaczające obraz sztuki filmowej czy telewizyjnej, potrzebne jest kino zmuszające do przemyśleń. Jest miejsce dla mocnego kina akcji, dramatu, psychologii i komedii romantycznych. Powstają wspaniałe filmy prawie każdego gatunku. Mocne, przesiąknięte emocjami filmy Wojciecha Smarzowskiego, piękna, prosta historia „Idy” Pawła Pawlikowskiego, rewelacyjna, faktycznie zabawna i wzruszająca komedia romantyczna „Listy do M2” Macieja Dejczera czy rewelacyjny „Testosteron” Andrzeja Saramonowicza. Coraz prężniej działają też młodzi filmowcy tworzący krótkie formy. Miejsce w przestrzeni filmowej znajdzie każdy twórca, który ma coś do przekazania, a widzowie i ich opinie weryfikują, co się podoba, co trafia, co nie.

Mogę powiedzieć o wielkiej Pana roli w tym filmie, ale też Młodego (Arkadiusza Detmera). Czy mogę użyć stwierdzenia, że tworzycie zgrany tandem?

– Praca z Arkiem była dla mnie ogromną przyjemnością. Spotkaliśmy się zawodowo po raz pierwszy na planie filmu Git. To bardzo zdolny i inteligentny aktor, co sprawia, że jest świetnym partnerem w pracy. Przegadaliśmy wiele godzin między zdjęciami. Grzebaliśmy w postaciach, ich relacji, punktach stycznych i problemach, ale poza świetnym aktorem poznałem fajnego człowieka. To była ciężka, ale satysfakcjonująca praca, a teraz jest sympatyczna koleżeńska relacja.

Ja to widziałam między wami.

– To bardzo ułatwia pracę, kiedy partnerzy na scenie czy w filmie mają wspólny język. Ale muszę przyznać, że zanim spotkaliśmy się na planie widziałem Arka w filmie „Symetria”. Zdolna bestia!

Czy mężczyźni mają prawo do łez i słabości? Mówi się, że to stereotyp. W filmie grający przez Pana bohater łamie się i płacze. Czy w życiu prywatnym stara się Pan być twardym, czy pozwala sobie Pan na upust emocjom?

– Jako mężczyzna raczej nie pozwalam sobie na chwile słabości, ale zdarza mi się czasem wzruszyć.

A co Pana wzrusza?

– Bywają takie chwile, gdy coś trafia w ten mały punkcik odpowiedzialny za takie emocje. Nie, nie siedzę i nie płaczę w kinie na romansidłach, ale bywają rzeczy, które budzą tę emocjonalną strunę. Czasem jest to książka, czasem scena w filmie, a czasem jakaś sytuacja. Może nie zdarza się to często, ale raz na jakiś czas. Emocje są w każdym z nas. Powiedzenie, że mężczyźni w ogóle nie płaczą jest nie do końca prawdziwe. Bo cóż działoby się w sytuacjach skrajnych? Gdy np. ojcu umiera małe dziecko? Może nie wybuchnie płaczem przy matce, ale gdzieś w samotności? To drastyczny przykład jednak obalający nieco ten mit.

Mój bohater ma w filmie taką scenę, w której emocje przerastają jego siłę. Sytuacja właśnie skrajna, bez wyjścia. Zastanawiałem się, jakiej siły przekazu użyć i nie pasowało nic, ani agresja, ani krzyk, ani gniew, ani cisza, która często jest najsilniejszym przekazem. Wiedziałem, że muszę użyć tu środka bardzo trudnego – płaczu, którego trudność polega na takim wystopniowaniu, by nie był groteskowy.

Długo Pan wychodzi z roli?

– Nie da się po skończonym ujęciu zdjąć z siebie postaci jak kostiumu. Szczególnie tak skomplikowanej psychologicznie i emocjonalnie jak Kuba. Można coś zagrać wyłącznie technicznie by po chwili zapomnieć, jednak w tym zawodzie piękne i pociągające jest właśnie chwilowe życie życiem skrajnie innym niż własne. Najciekawsze dla aktora są role skomplikowane i trudne. Odwzorowanie codziennych lekkich sytuacji kosztuje (emocjonalnie) niewiele. Rozgrzebanie trudnych zakamarków i ciężkich przeżyć, wywalenie na wierzch głębokiego bólu i innych skrajnych emocji i oddanie ich bohaterowi kosztuje bardzo wiele, ale też jest tym, czego poszukuje każdy artysta. Taki uczuciowy ekshibicjonizm jest cechą większości aktorów i fantastyczne jest to, że oddając takie apogeum postaci sami na swój sposób się z nich oczyszczamy.

Kiedyś Maciej Stuhr powiedział, że popularność bywa bardzo niebezpieczna. Czy Pan też tak uważa?

– Ja też tak uważam. Jest niebezpieczna głównie dla młodych ludzi.

Jakie są pułapki?

– Znam wiele przykładów młodych ludzi, którym popularność zamieszała w głowie. Kiedyś nawet mówiłem, że młody człowiek, który dostaje coś, co przyniesie mu z pewnością ogromną popularność, powinien najpierw pójść na spotkanie z psychologiem. Bo nie wszyscy to wytrzymują. To syndrom trudny do określenia, bo nie dotyka każdego. Popularność bywa bardzo męcząca. Bywa niebezpieczna ze względu na to, że czujemy się panami świata. Taki młody aktor czuje, że jest rozpoznawany. Zaczyna mu się wydawać, że jest półbogiem. To niezwykle niebezpieczne, bo nagle przychodzi moment, że wszyscy o nim zapominają. W tym zawodzie jest to bardzo częste. Wtedy zaczynają się naprawdę duże dramaty.

Jaka jest Pana najważniejsza zasada, którą kieruje się w życiu?

– Jest ich kilka. Przede wszystkim uczciwość wobec innych, ale i wobec siebie. Nie chciałbym nigdy, patrząc w lustro przy porannym goleniu splunąć sobie w twarz. Nie udaję nikogo, jestem jaki jestem i nie staram się na siłę tego zmieniać. Ważny jest dla mnie także brak zawiści czy zwyczajnej zawodowej zazdrości. Oczywiście często pojawia się myśl, chciałbym zagrać tę czy tamtą rolę, postać, którą gra inny aktor, ale to uczucie pozytywne nie destrukcyjne. Jeśli ktoś zagra taką postać interesująco to z dużą przyjemnością idę i gratuluję.

Kolejna zasada to nie rozpamiętywać: co było nie wróci. Staram się skupiać na tym, co przede mną, wyciągać wnioski, ale nie żałować. Żal niczego nie zmieni, a jedynie zatruwa. Ważne jest jeszcze dla mnie nie trwonienie czasu i energii na sprawy „z katalogu bezsensu”. Mam tu na myśli np. produkowane przez różnej maści pismaków bzdury publikowane na łamach brukowców czy portali plotkarskich. Nie reaguję, bo nie widzę sensu dialogu na takim poziomie. Zamiast tracić czas i nerwy na polemikę, wolę przeznaczyć je na przyjemności.
I jeszcze, uśmiech. Patent na wszystko. Załatwiając najbardziej przyziemne sprawy z uśmiechem wiele zyskuję. Pani w sklepie poda świeższe mięso, w urzędzie załatwi sprawę od ręki, sąsiad przytrzyma windę, a bliska osoba uśmiechnie się z wzajemnością. Życie jest piękne.

 

Rozmawiała: Ilona Adamska

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Akceptuję zasady Polityki prywatności