Jest cenionym aktorem, reżyserem i producentem filmowym. Często grywał dziwaków, psychopatów, cynicznych manipulatorów. Czarne charaktery to jego specjalność.
John Malkovich urodził się 9 grudnia 1953 roku w USA. Za role w filmach „Miejsce w sercu” i „Na linii ognia” był nominowany do Oscara. Znany jest też z takich obrazów jak m.in.: „Pod osłoną nieba”, „Jennifer 8”, „Myszy i ludzie”, „Śmierć komiwojażera”, „Con Air”. W 1999 roku powstał przewrotny obraz „Być jak John Malkovich”, w którym aktor zagrał samego siebie. Jego pierwszą żoną była Glenne Headly, z która był związany w latach 1982-1988. Drugi raz ożenił się w 1989 roku z Nicolettą Peyran. Mają dwoje dzieci.
Jest Pan jednym z najwybitniejszych i najbardziej lubianych aktorów kina, zagrał Pan wiele wspaniałych ról. Która z nich była największym wyzwaniem?
– Myślę, że postać Johna Malkovicha w filmie „Być jak John Malkovich”. Nie wiedziałem, kim jest ten człowiek (śmiech). Dodatkowo reżyser bezustannie mnie strofował, mówiąc: „John Malkovich tak by tego nie zagrał”. Koszmar, istny koszmar (śmiech).
Myślałem, że wymieni Pan „Niebezpieczne związki”…
– „Niebezpieczne związki” to był punkt zwrotny w mojej karierze aktorskiej, bowiem przedtem grałem role małe i słabe. „W „Niebezpiecznych związkach” grałem w całym filmie, widać mnie w większości scen. Reżyser tego filmu postawił na moją inwencję twórczą, przyjął moją wizję i liczył się z moim zdaniem.
No i ten film zmienił Pana życie prywatne, bo rzucił Pan żonę dla swojej filmowej partnerki, pięknej Michelle Pfeiffer?
– Czyż myśmy wszyscy nie porzucili żon z miłości do Michelle Pfeiffer? (śmiech).
Ale to przecież Pan po krótkim romansie ją zostawił, a nie ona Pana?
– Nie rozmawiajmy o moim życiu prywatnym…
Gra Pana w „Niebezpiecznych związkach” jest mistrzowska perfekcją. Podobno miał Pan jakieś kłopoty z Glenn Close, która utrudniała Panu osiągnięcie zamierzonego efektu?
– Nigdy nie miałem kłopotów z Glenn Close. Nie wiem, skąd te opowieści się biorą. Glenn bardzo późno pojawiła się na planie „Niebezpiecznych związków”. Kręciliśmy już 4-5 tygodni, gdy ona przybyła. Mieliśmy 2-3 dni, może nie tyle trudności czy nieprzyjemności, ile niezgrania. „Nie jechaliśmy jeszcze tym samym wózkiem”, ale z pewnością nie było to nieprzyjemne. Lubię pracę z Glenn. Naprawdę! To jest bardzo dobra i bardzo inteligentna kobieta.
Plotka mówi, że spoliczkował Pan Glenn Close, która potem Pana wyzwała…
– Nie wiem, skąd te bzdury się biorą.
W filmie „Na linii ognia” partnerował Pan Clintowi Eastwoodowi. Jak się pracowało z Eastwoodem?
– Świetnie. On jest świetny!
Clint Eastwood ma bardzo silną osobowość, lubi podporządkować sobie partnerów, decydować o wszystkim. To samo mówi się o Panu. I co, nie było żadnych zgrzytów?
– Tak jak powiedziałem, pracowało mi się z nim świetnie. On nie jest despotyczny, nie jest konfliktowy. Jest bardzo uczynny i raczej pokorny, prawie słodki. A więc nie jest dokładnie taki jak ja, bo z tą moją pokorą różnie bywa. Niemniej nigdy nie mieliśmy nawet nieznacznego zgrzytu. To jeden z najmilszych ludzi, z którymi dane było mi pracować. Praca z nim należała do najłatwiejszych zadań, jakie miałem.
Z Dustinem Hoffmanem miał Pan problemy na planie filmu „Śmierć komiwojażera”?
– Ach, co za bzdura. Odwrotnie. Z Dustinem pracowało mi się fantastycznie. To bardzo inteligentny, obdarzony niezwykłym poczuciem humoru człowiek. To niezwykle profesjonalny aktor. Film „Śmierć komiwojażera” miał kilka nominacji do nagród Emmy, a Dustin, zamiast skakać z radości, rozchorował się. Tydzień przed rozdaniem nagród Emmy zatelefonowała do mnie jego żona z prośbą, bym do nich wpadł i rozruszał Dustina, bo jak kapeć leży w łóżku. Pojechałem z przyjacielem, który akurat był u mnie, gdy zadzwonił telefon. Hoffman leżał w łóżku, a spod kołdry wystawał jego nochal. „Widzę, że załamałeś się psychicznie przed rozdaniem nagród Emmy” – spytałem na powitanie. „Nie! To grypa” – odpowiedział drażliwie Dustin. Po chwili spytał mnie, czy jest prawdą, że Spielberg powierzył mi rolę w swoim nowym filmie. Tak. Zaproponował mi rolę w „Imperium słońca” – odparłem. „Dlaczego mi tego nie zaproponował?” – zapytał Hoffman. Może jesteś zbyt wyraźnym etnicznie – powiedziałem, mając świadomość, że to go ruszy. Gdy to usłyszał, usiadł na łóżku i ze wściekłością powiedział: „Zbyt wyraźnym etnicznie?! Co masz na myśli?!”. „Masz zbyt semicki typ urody” – rzekłem i wyszedłem z pokoju, wiedząc, co się stanie. To go uleczyło. Zerwał się z łóżka i powiedział do mojego przyjaciela, ze nigdy nie będę gwiazdą, bo pozbawiony jestem człowieczeństwa. A ja przecież z czystego człowieczeństwa chciałem uleczyć kolegę. I uleczyłem (śmiech).
Początkowo studiował Pan socjologię, później muzykę, zamierzał zająć się ekologią, a do szkoły aktorskiej trafił Pan za sprawą pewnej dziewczyny. Co to była za dziewczyna?
– To prawda. Nazywała się Joanna Kirkland.
Była aktorką?
– Nie, ale chodziła na zajęcia sztuki aktorskiej. Zacząłem również na nie uczęszczać tylko po to, by móc przy niej siedzieć, by móc na nią patrzeć. Potem miałem dziewczynę aktorkę. Dzięki niej zainteresowałem się tym zawodem i zaangażowałem w samą pracę.
I osiągnął Pan sukces, stał się sławny. Lubi Pan sławę?
– Ona mnie nie interesuje. Nie znam tego człowieka, którego widzowie znają jako Johna Malkovicha. I nie powinno się zakładać, że wszyscy, którzy zostają aktorami, muzykami czy pisarzami, za cel stawiają sobie sławę. Proszę sobie wyobrazić, ze ja raczej nie oglądam filmów, w których gram.
Zagrał Pan w filmie Bernardo Bertolucciego „Pod osłoną nieba”. Potem Bertolucci porównał Pana do centaura. Powiedział: „W tym człowieku drzemie coś z bestii”. Jak Pan sądzi, co miał na myśli?
– Uff!
Czy miał na myśli nieprawdopodobną energię, która podobno drzemie w Panu, siłę ekspresji, czy coś zupełnie innego?
– Mam trochę wredny charakter, złe usposobienie, więc może o to chodziło. Aczkolwiek dokładnie nie wiem, proszę go o to spytać.
Myśli Pan czasem o sobie jako o zwierzęciu?
– Mógłbym być kojotem.
Dlaczego kojotem?
Bo on jest w zasadzie samotny.
A więc z natury jest Pan samotnikiem?
– W pewnym sensie potrzebuję samotności. Pragnę czasem być sam, by się zregenerować, nieco zdystansować do ludzi. Aczkolwiek nie jest to takie proste, bowiem mam rodzinę, codziennie powinienem być gwiazdą filmową, codziennie kontaktuje się z około dwustoma ludźmi…
W jednym z wywiadów powiedział Pan, że charakterystyczną cechą Pana osobowości jest niestabilność. Jak to rozumieć?
– Czy jestem niestabilny? Trudno mi powiedzieć.
Niektórzy mówią, ze jest Pan stonowany, wyciszony, bezpośredni. Inni, że porywczy, pełen temperamentu. Kiedyś rozbił Pan drzwi autobusu, gdy kierowca nie chciał Pana wypuścić za przystankiem. Napadnięty w Central Parku w Nowym Jorku, groził Pan śmiercią chuliganowi. Przyłożył mu Pan do gardła jego własny nóż. A teraz, w trakcie naszej rozmowy, jest Pan skromny, nieco nieśmiały…
– Po pierwsze, nie rozbiłem tych drzwi w autobusie. Uderzyłem w nie ręką. Po drugie, napastnik w Central Parku nie miał noża. To ja go miałem. Wcale nie uważam się za niestabilnego człowieka. Przeciwnie, uważam, że jestem bardziej zrównoważony niż większość ludzi, których znam. Nie jestem w gorącej wodzie kąpany. Owszem, mam złe usposobienie, ale nie jestem porywczy.
Słynie Pan z elegancji i klasy. Czy dobór ubrań to zasługa Pana żony?
– Wybierając ubrania, nie korzystam z rad kobiet. Sam natomiast chętnie ich udzielam.
Jest Pan podobno nałogowcem zakupów? To prawda?
– Prawda. Uwielbiam kupować, aczkolwiek częściej dla innych niż dla siebie.
Czy uprawia Pan jakieś sporty, wszak ma Pan dobrą sylwetkę?
– Nie, ale bardzo bym chciał. Kiedyś uprawiałem. Byłem dość dobry w footballu amerykańskim. Grałem trochę w baseball, byłem podającym. Chodziłem na salę i ćwiczyłem do filmu Mary Reiley i naprawdę mi się to podobało. Od szkoły średniej nie ćwiczyłem tak intensywnie. Wtedy biegałem, robiłem dużo skłonów, podnosiłem ciężary, a potem już nic w tym kierunku się nie działo.
Czy ma Pan jakieś lęki, obsesje, niepokoje?
Nie mam ich zbyt dużo, a obsesje się pojawiają i znikają. Tkwi we mnie lęk, niepokój, że coś mogłoby się stać moim dzieciom. Po prostu, boje się o nie.
Rozmawiał: Bogdan Kuncewicz
fot. Glinka Agency