Gabor Bene: Wierzę w to, co widzę


– Pokój pana Gabora Bene, proszę – hotelowy boy otwiera drzwi. W progu wita mnie uśmiechnięta twarz. Gabor. Jest niewidomy. Fotograf obiektów w ruchu, jak sam o sobie mówi. Przedstawia się, siadamy. Labrador Libertad spokojnie śpi na łóżku.

Jak i kiedy uciekł Pan z Węgier?

– Uciekłem, kiedy miałem siedemnaście lat. Wiedziałem, że wezmą mnie do wojska. Miałem długie włosy, słuchałem rocka i akurat wolałem podróżować. Wyjechałem do Polski, chociaż wtedy jeszcze wróciłem.

Dlaczego?

– Nie zdałem egzaminu z rosyjskiego i powiedziałem tacie, że w Polsce będę mógł ćwiczyć. Oczywiście nie miałem takiego zamiaru. Pojechałem do Gdańska, żeby dowiedzieć się, czy jest jakaś możliwość dotarcia do Szwecji. Ale w tamtych czasach… Zapomnij! Więc wróciłem na Węgry. A rosyjskiego nie znałem ani trochę lepiej niż przed wyjazdem i znowu oblałem. Kolejnym razem uciec spróbowałem w następne wakacje, podrabiając paszport. Wyjechałem do Kanady. Na granicy dawnej Jugosławii i Włoch spotkałem Polaków. Jechaliśmy tym samym busem, byli podobni do mnie, do zrozumienia wystarczyła nam wymiana spojrzeń. Każdy wiedział, dlaczego tu jesteśmy, nie trzeba było pytać… Po czasie powróciłem na Węgry, żeby studiować w szkole filmowej. Po studiach ponownie wyjechałem.

Jak technicznie poradził Pan sobie ze zdjęciami na planie?

– Jestem operatorem filmowym z zawodu. Przez wiele lat uczyłem się sztuki operatorskiej. Wyobrażałem sobie obrazy, dostawałem informacje o tym, co znajduje się przed kamerą i łączyłem je ze sobą.

Więc pamięta Pan pewne wizualne schematy z przeszłości?

– Nie, nie mogę pamiętać, bo każde miejsce jest inne. Pamiętam techniczną warstwę sztuki. Znam obiektywy, kamery i wyobrażam sobie scenerię. Przed zdjęciami miesiącami myślę o tym, jakiego rodzaju obrazu potrzebuję. Wyobrażam to sobie, szukam informacji o specyfice miejsca, w którym będę pracował, mam coraz więcej informacji, ale to i tak nigdy nie jest dokładnie to, co ostatecznie zrobię.

niña

Wspomniał Pan o wyobraźni. Czy po utracie wzroku zmieniła się, poszerzyła?

– Wyobraźnia jest taka sama, ale używam jej zupełnie inaczej. To nie jest już tylko fantazyjne wyobrażanie sobie rzeczy. Muszę być konkretny, bo będę to nagrywał. Potrzebuję innych informacji, bardziej praktycznych. Na początku współpracy z Sebastianem (Sebastian Alfie, reżyser – przyp. autor) musiałem uczyć go, jakich informacji szukam. Kiedyś na planie powiedział mi: „O, to jest piękne miejsce”. Cóż, nie ma to dla mnie znaczenia. Nie interesuje mnie, co on uważa za piękne. Interesuje mnie to, co ja uważam za piękne. Istotne są wszystkie czynniki opisujące rzeczywistość. Członkowie ekipy też komentowali swój własny świat. „Fajna ściana”, mówią. „Fajna” – nie istnieje. Powiedz mi, jaką ma długość, jaki ma kolor, jaką teksturę. Tworzę własny obraz w głowie, więc muszę znać wszystkie elementy. I potem, po wszystkim, możemy dojść do konkluzji, co to znaczy „ładne”. Odtwarzam rzeczywistość i zamieniam ją na język filmu. Osobiste definicje piękna nie mają racji bytu.

Zatem jak długo zajęło Alfie’emu przystosowanie się do tych nowych warunków?

– Jeszcze się nie przystosował (śmiech). Reżyser posługuje się inną logiką niż operator, myśli w sposób bardziej emocjonalny, nie analizuje aż tak bardzo warstwy wizualnej. A operator owszem, bo wtedy wie, co trzeba zmienić. Na przykład reżyser mówi, że ten kadr mu nie pasuje, bo jest zbyt pusty. A ja, jako fotograf, muszę wiedzieć, jaki tam jest kolor, żeby stwierdzić, dlaczego jest pusty. Udowadniam zdanie reżysera, więc potrzebuję informacji o tym, co sprawia, że kadr wygląda na pusty. Reżyserowi sprawia trudność patrzenie w sposób, który może być mi przydatny. Każdy ma swoje pole działania.

Czy zanim Sebastian zaproponował posadę operatora, robił Pan zdjęcia?

– Zawodowo nie, choć czasem moja córka dawała mi aparat do ręki, patrzyła przez wizjer i mówiła: „Zostań tam i się nie ruszaj”, a ja naciskałem przycisk. To było moje fotografowanie.

Ile ma lat?

– Trzynaście.

Na co zwróciła uwagę, oglądając film o Panu?

– W filmie Sebastiana jest taki fragment, kiedy jesteśmy na łodzi i skaczemy do wody nago. Jak to zobaczyła, powiedziała: „Proszę, proszę, wytnij to, chcę go pokazać przyjaciołom”. Nie wiedziałem, że ta scena tam jest. Nigdy nie podchodziłem do tego dokumentu kadr po kadrze, to nie jest mój film. Mój film to „Ojos del Mundo”, który przewija się w dokumencie, znam w nim każde cięcie.

W „Ojos del Mundo” każde zdjęcie jest Pana autorstwa?

– Właściwie każde ujęcie było przeze mnie organizowane, ale większość zrobili dla mnie moi pomocnicy. Niektóre nakręciłem sam, bo to łatwiejsze, niż tłumaczenie, o co mi chodzi.

W scenie na łodzi pojawia się zdanie, że wyobrażał Pan sobie pracę w studio.

– Przez pierwsze lata od momentu utraty wzroku wyobrażałem sobie, że jestem w studio.
W nowym, takim, którego nie znam. Bawiłem się światłem, tworzyłem coś z niczego, a potem się budziłem i myślałem: „Tak, to świetna zabawa”. Ale to było dawno, teraz już przywykłem do tego, że nie widzę. Któregoś dnia postanowiłem udekorować ściany w moim biurze (wypożyczalnia kamer). Zastanawiałem się, co ja tam powieszę. Kamery Arri, jak wszyscy? Postanowiłem, że zrobię listę moich ulubionych filmów (oczywiście ranking obejmuje filmy wyprodukowane do 2003 roku, kiedy straciłem wzrok na skutek zaniedbanej infekcji oczu), wybiorę z każdego kadr, oprawię i powieszę. Niektóre były bardzo trudne do zdobycia, na przykład rosyjskie czy polskie. Z pomocą ludzi z mojej firmy udało się większość odnaleźć.

Jakie polskie tytuły znalazły się na liście?

– „Popiół i diament” Andrzeja Wajdy i jeden Krzysztofa Zanussiego, ale nie pamiętam tytułu. Widziałem go chyba raz, w wieku siedemnastu lat. Listę zredukowałem do około trzydziestu filmów. Zacząłem zastanawiać się, jaką klatkę wybrać, żeby oddała to, co sprawia, że lubię akurat ten. Według mnie film musi funkcjonować jako całość. To nie tylko zdjęcia. I kiedy tak myślałem, zorientowałem się, że pamiętam wiele filmów bardzo dokładnie, prawie scena po scenie. A nigdy wcześniej nie byłem tego świadomy. Myślę, że to właśnie podświadomość, miliony obrazów z twojego życia, które determinują rzeczywistość. Twierdzisz, że ktoś jest miły. Ale dlaczego? To podświadomość, wspomnienia pracują. W moim przypadku te wspomnienia się aktywowały. Patrząc, dostajesz informacje cały czas i ciągle zapisują ci się w pamięci nowe obrazy. Ja mam to „miejsce” czyste (śmiech), więc mój umysł zadecydował – musi wykorzystać to, co ma z przeszłości.

Czy jest jakaś szczególna rzecz, za którą Pan tęskni w widzeniu?

– Chciałbym… Chciałbym móc biegać przez las. I chciałbym zobaczyć moją córkę. To bardzo zabawne, gdy nie widzisz, a wyobrażasz sobie konkretną osobę, ale nie na podstawie obrazu. Słyszę jej głos, znam ją… Dotyk? Tak, dwoje uszu, nos… Nie widzę ekspresji, wyrazu twarzy. Nie potrafię dostrzec warstwy estetycznej. Pewnie spostrzegłbym, gdyby straciła ucho, ale szczegółów nie rozpoznaję. Nawet nie tęsknię za tym szczególnie. Jak teraz rozmawiamy, nie zastanawiam się cały czas, jak wyglądasz. Czasem wyobrażam sobie osobę na podstawie głosu, rozmowy, zainteresowań. Ale często się zaskakuję. Pracowałem z dziewczyną przez miesiąc i gdy pewnego razu przy kawie zaczęliśmy rozmawiać o wyglądzie, powiedziała, że ma kolczyk w uchu, pół głowy wygolone i tatuaż. Powiedziałem: „Naprawdę? Mój Boże”. To śmieszne, ale wygląd przestaje być ważny. Nie patrzę w lustro i dobrze się z tym czuję. Zakładam T-shirt i zawsze ktoś powie, że jest ładny. Więc cóż, w pewnym stopniu jest to wygodne (śmiech).

Odwraca się i uruchamia komputer. Libertad powolnie wodzi wzrokiem za swoim panem. Nie odstępuje go na krok. W tle z komputera dobiega cyfrowy głos.

Przy byciu niewidomym bardzo pomagają komputery. To specjalny program, który czyta na głos. Dzięki niemu mogę czytać poezję. Mam polskich przyjaciół w Barcelonie, więc poprosiłem, żeby coś mi wysłali. Chodź, pokażę ci.

Cyprian Kamil Norwid?

– To właśnie scena z filmu „Popiół i Diament”. Dziewczyna i chłopak są w kościele, czytają napis na nagrobku, oświetlając go zapałką. To przed tą słynną sceną ze zwisającą z sufitu figurą Chrystusa. Piękna metafora: czy na dnie popiołu zostanie gwiaździsty diament?. Dla mnie to bardzo wizualne. Wyobrażam sobie pochodnie, wiem, jak wygląda i że to wcale nie ona jest ważna. Musisz znaleźć ukryty sens. To, co ona oznacza. Nie nakręciłbym przecież pochodni, a zrobiłbym pewnie to, co Wajda, no ale nim nie jestem (śmiech). Mój zawód to praca wyobraźnią. Kiedyś jedna dziewczyna zapytała mnie, co powinna zrobić, żeby być fotografem, nie chcę powiedzieć „operatorem filmowym”, bo to rodzaj stanowiska, a stać można się fotografem, fotografem obiektów w ruchu. Ta dziewczyna nie powinna zaczynać od kamery, a od poezji. Kiedy czytasz, uczysz się rytmu. Poszczególne wyrażenia, wyrazy zmieniają znaczenie, wymagają więcej uwagi niż tylko przeczytanie. To uczy wyczucia czasu. W poezji nie ma też zasad, możesz bawić się gramatyką, składnią – wszystko zależy od ciebie. Spróbuj przetłumaczyć słowa na obraz. Czytając tekst, zastanów się, jak można to opisać wizualnie, to świetne ćwiczenie. Uważam, że tragedią nie jest to, że nie widzisz. Tragedia jest wtedy, kiedy widzisz to, czego nie kochasz.

Dziękuję serdecznie.

Rozmawiał: Franciszek Świtała / LBQ

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Akceptuję zasady Polityki prywatności