Leszek Klimas: O sukcesie decyduje samodyscyplina i ciężka praca

– O sukcesie decyduje samodyscyplina i ciężka praca. Myślę, że przede wszystkim dużą rolę odgrywa też rodzina. Dla mnie rodzina jest najważniejsza. Mam wspaniałą żonę, która akceptuje to, co robię i pomaga mi w tym. Nie robi problemu z tego, że jeżdżę na zawody, że się szykuję na nie, że spędzam czas na siłowni. Siłownia jest też naszą pracą. Wspólnie z żoną prowadzimy od 16 lat klub fitness. Jest to nasza wspólna pasja. Mistrz Świata 2019 w sylwetce atletycznej, właściciel Klubu Fitness Klimas w Żarach o sukcesie, ciężkiej pracy i rodzinie.

 

 

Ilona Adamska: Jak to się stało, że zacząłeś trenować?

Leszek Klimas: W związku z tym, że w szkole podstawowej byłem w klasie najmniejszy i najchudszy, bo ważyłem w ósmej klasie 48 kilogramów, postanowiłem sobie, że to musi się zmienić. Wtedy moim idolem był Schwarzenegger. Jego ciało robiło na mnie wrażenie. I ja, taki chudy kurczak, postanowiłem, że będę dążył, by mieć ciało jak Arnold Schwarzenegger. Mając czternaście lat, zapisałem się po raz pierwszy do klubu zapaśniczego na siłownię. Zacząłem chodzić na treningi. Trenera w tamtych czasach nie miałem, ponieważ nie było wtedy osoby z odpowiednią wiedzą, która mogłaby kogoś trenować. To było prawie trzydzieści lat temu. W Polsce jeszcze słabo było z wiedzą ludzi na ten temat. W Ameryce treningi osobiste były już na niezłym poziomie, u nas to dopiero raczkowało. I metodą prób i błędów trenowałem sam. Jak to bywa wśród chłopaków, zaczęliśmy rywalizować w treningach, brać się za ciężary i niepotrzebnie dźwigać je jeden przez drugiego, sprawdzać, kto słabszy, kto silniejszy, kto bardziej wytrzymały. Nie polecam tego. Ale wtedy to tak wyglądało. Nie było skąd czerpać wiedzę, bo nie było żadnych publikacji ani gazet na ten temat. Dobrze, że sam wyczuwałem swój organizm. Wiedziałem, że ciężary nie są mi potrzebne. Zacząłem trenować z ciężarkami i uczyć się innego treningu. Ale nie miałem wtedy też żadnej wiedzy o diecie. To było wadą. Nie wiedziałem, co to dieta. Spędzałem czasem po cztery godziny na treningach, nie regenerując się po nich jedzeniem. Po prostu nie miałem wiedzy o tym, jak powinienem odżywiać siebie po takim wysiłku, dlatego przychodziłem do domu, jadłem kromkę chleba i kładłem się spać. Na następny dzień było podobnie. I tak przetrenowałem trzy miesiące bez efektu, pół roku, i też bez efektu. Zacząłem się nad tym zastanawiać. Wtedy za zarobione pieniądze na np. zbieraniu grzybów kupowałem gazety z byłej NRD. Ktoś je z Niemiec dla mnie przywodził, potem oddawałem je do tłumaczki, aby przetłumaczyła wybrane artykuły. Z tych tłumaczonych artykułów zacząłem uczyć się teorii treningu czy odżywiania. To trwało kilka dobrych miesięcy. Wiedziałem już, że powinienem jeść jajka, mięso kurczaka, ryż, kaszę, makaron, dostarczać sobie węglowodanów. Ale w tym czasie z pieniędzmi było u mnie krucho, a i w sklepach na półkach nie było tyle produktów, co dziś. Radziłem sobie więc jak mogłem, np. wypijając surowe jajka wprost zabrane z dziadkowego kurnika. Piłem je czasem po pięć dziennie, zatykając nos, żeby je przełknąć, bo wiedziałem, że to wartościowe białko, które muszę sobie dostarczać. W domu wymiatałem wszystko z lodówki, o co wszyscy mieli do mnie pretensje. Wyjadałem białe i żółte sery, a że mięsa za bardzo wtedy nie było, to gotowałem ryż. Wiedziałem już, co trzeba jeść, ale nadal to było zbyt mało. Chciałem więcej. Koleżanka wciąż tłumaczyła mi teksty z zachodnich gazet, jednak przeszkodą w realizowaniu mojego panu był brak pieniędzy i odpowiednich produktów na rynku. W wieku 17 lat moja sylwetka, ku mojemu zafascynowaniu, już zaczęła się zmieniać. Już coś się z moim ciałem zaczęło dziać. Jako 18-latek postanowiłem pierwszy raz wystartować w zawodach kulturystycznych w Szamotułach. To był 1996 rok. Pamiętam to jak dziś. Nie pamiętam, ilu było zawodników, ale pamiętam, że wystartowałem w kategorii do 80 kilogramów. Zająłem wówczas szóste miejsce w juniorach. To był dla mnie przeogromny sukces i kop do dalszych działań.

Wiedziałem już, że dalej mogę trenować, bo po sześciu latach treningu stanąłem już na kulturystycznej półce Polski. Będąc na zawodach, mogłem porozmawiać z lepszymi zawodnikami o tym, jak się odżywiają. Czerpałem tę wiedzę garściami i przywiozłem ją do swojego miasteczka, do Żar. I dalej ciężko trenowałem. Z klubu Syrena przeniosłem się do klubu Goliat Żary, gdzie trenowałem kilka lat. Ale tam też, mimo że miałem trenera, nie służył mi on swoją pomocą i wiedzą. W 1998 roku wystartowałem w zwodach kulturystycznych w Strzelinie, ale już nie jako junior tylko senior w kategorii do 90 kilogramów. I przez to, że ktoś mi źle doradził, zepsułem swoją formę i zająłem piąte miejsce. Nie zgodziłem się z werdyktem, ale trudno, stało się. Przyjąłem na klatę. I stąd wiem, że porażka daje większą motywację niż wygrana. To był taki dla mnie kop, że zacząłem bardziej trenować i zdobywać większą wiedzę. W roku 2004 byłem już na nowej drodze, trenowałem, ale i szkoliłem się. Pojawił się mój trener Łukasz Kazimierczak, były mistrz świata. Pozdrawiam go! Do dziś mamy superkontakt i doskonale się dogadujemy. Uważam, że nie mam jeszcze takiej wiedzy jak on, ale na poziomie, na którym jestem, czyli mistrza świata, myślę, że mi wystarczy. W 2005 roku wystartowałem na debiutach kulturystycznych. Ale zanim to się stało, to nie było wiadomo, czy te zawody odbędą się, bo to był czas, kiedy umierał nasz papież. Zawody odbyły się. Na 80 zawodników zająłem 4. miejsce.

Cieszyłeś się z tego miejsca?

Dla mnie to był największy sukces – debiut wśród najlepszych zawodników w tamtych czasach. Kariera się toczyła dalej. Przez jakiś czas nie startowałem w zawodach, bo co roku nie można startować, ponieważ w rok nie jesteśmy w stanie zrobić odpowiedniej masy, odpowiednio ulepić się, wykształcić i wyrzeźbić. Robi się dłuższą przerwę od zawodów, od startów, ale nie od treningów. Wtedy nabiera się masy mięśniowej, inne jest jedzenie i treningi. Trzeba dużo czasu, by wypracować sylwetkę. W tym okresie parę razy jeszcze wystartowałem, doszedłem nawet w 2006 roku do tytułu trzeciego mistrza Polski. W końcu zupełnie się wycofałem. Nie wiedziałem, kiedy wyjdę ponownie. Zacząłem szykować się z nowym trenerem „grubo”, bo uważał, że mam szansę dojść bardzo wysoko w tym sporcie. Łukasz Kaźmierczak trenował mnie pod swoimi skrzydłami. To on zastosował u mnie dietę tłuszczową, dzięki czemu byłem pierwszym w Polsce zawodnikiem kulturystyki, który zaczął stosować taką dietę. Kiedy wystartowałem w zawodach, inni zawodnicy nie mogli uwierzyć, że taką jak moja sylwetka można wyrzeźbić dietą tłuszczową. Oni stosowali dietę węglowodanowo-białkową czy niskowęglowodanową. W wywiadach ze mną wszyscy pytali, jak to jest na takiej diecie, jak ona działa, czemu sprzyja, co jem i ile tłuszczu spożywam. To było coś nowego. I na tej diecie jestem do od 2004 roku, robiąc z roku na rok coraz większe postępy. Aż do dzisiaj.

I co było dalej?

Przyszedł rok 2015 i zawody pucharu Polski w atletycznej sylwetce. Odbywały się w Gdańsku. Pojechałem na te zawody z całą rodziną i trenerem. Wyszedłem na scenę i byłem bezkonkurencyjny. Zdobyłem pierwsze miejsce pucharu Polski w swojej kategorii i dodatkowo we wszech kategoriach, czyli byłem najlepszym zawodnikiem tych zawodów. Przywiozłem ze sobą tytuł mistrza Polski w swojej kategorii i mistrza Polski w kategorii open w męskiej sylwetce atletycznej. Trzy tygodnie później odbywały się mistrzostwa świata. Ale w związku z tym, że nie dopuszczono mnie do kategorii męska sylwetka atletyczna, ponieważ sędziowie stwierdzili, że jestem przerośnięty, postanowili, że mogą mnie wypuścić z kadry Polski, federacji WBBF w kategorii kulturystycznej do 90 kilogramów, bo wówczas do tej kategorii pasowałem. Po tym mój trener uznał, że w takiej sytuacji trzeba u mnie zwiększyć białka, tłuszcze, aeroby, ciśnienie treningów, że postaramy się zrobić jak najlepszą formę. Posłuchałem go.

Minęły trzy tygodnie. Znowu wszyscy, cała rodzina i trener, pojechaliśmy na mistrzostwa świata. Tam wystartowałem w kategorii do 90 kilogramów w kulturystyce. O dziwo udało się! Zająłem trzecie miejsce. Byłem już medalistą świata! Przegrałem tylko z Argentyńczykiem i zawodnikiem z Czarnogóry. Zdobyłem brąz świata! To był dla mnie wielki sukces. Od tego momentu, czyli od roku 2015, do roku 2018 nie startowałem nigdzie. Postanowiłem z trenerem, że w tym czasie będę się szykował do startu w 2019 albo 2020 roku, pociągniemy ostro i spróbuję wywalczyć trofeum największe, jakie jest. W tym czasie byłem całkowicie wyłączony z życia rozrywkowego, zamknięty niemal hermetycznie w środowisku treningowym. I cisnąłem. W 2018 roku postanowiliśmy sprawdzić ten wysiłek na zawodach IFBB Elite Pro organizowanych przez Roberta Burneikę w Warszawie. To były zawody z najwyższej półki światowej. Wyszedłem na nich w kategorii męska sylwetka plażowa. Do roku 2015 występowałem jako zawodnik kulturystyczny, a po tym czasie zmieniłem kategorię, bo chciałem występować nie jako przerośnięty tylko fit, fajnie zbudowany chłopak. I na tych zawodach zdobyłem srebro. Przegrałem ponoć jednym czy dwoma punktami z panem z Emiratów Arabskich albo z Dubaju, nie pamiętam dokładnie. Przyznaję, że wyglądał ode mnie lepiej, w punktach to niebyła duża różnica. A w kulturystyce im mniejsza liczba punktów, tym lepiej. Dużo więc mi nie brakowało do zdobycia tytułu mistrza. Ale przegrałem. Oczywiście wzmocniło mnie to bardziej. I wiedziałem, że jestem w stanie zdobyć ten tytuł. No i przyszedł niezapomniany dla mnie rok 2019. Zacząłem start od pucharu Polski w Siedlcach. Byłem świetnie przygotowany, a moje ciało wyglądało perfekcyjnie. Dałem z siebie wszystko, dlatego powiedziałem, że to będzie dla mnie ostatni rok, w którym muszę osiągnąć to, co zamierzałem. A celem było zdobycie mistrza świata. Na pucharze Polski wychodziłem już jako weteran w kategorii męska sylwetka atletyczna Over 40 Plus. I oczywiście byłem bezkonkurencyjny. Zdobyłem mistrza Polski. Od tego czasu minęły trzy tygodnie. W tym okresie trener podciągnął mnie jeszcze bardziej, bo oczywiście przed nami była perspektywa mistrzostw świata. Byłem więc jak żyleta. Tak uważałem, że byłem już bezkonkurencyjny i że sędziowie muszą mnie wybrać. Ale jeszcze w Warszawie odbywały się międzynarodowe mistrzostwa Europy. Wyszedłem na scenę. I co? Tu też byłem bezkonkurencyjny. Zdobyłem złoty medal. Prezes Federacji podziękował mi za to, że startuję w jego zawodach, że reprezentuję tak wysoki poziom w tym sporcie. I w końcu nadszedł 22 października 2019 r. – wyjazd do Słowenii z kadrą narodową na mistrzostwa świata. Jechałem swoim samochodem, ponieważ trener stwierdził, że jadąc autobusem z kadrą, zmęczę się, a lecąc, będę musiał się przesiadać. Zadecydowaliśmy, że pojedziemy samochodem, że ja będę sobie leżał z tyłu, a inni na zmianę prowadzili auto. Dojechaliśmy w czwartek. Zawody rozpoczynały się w piątek i miały trwać do niedzieli. Na miejscu mieliśmy rewelacyjny hotel z termami, ekskluzywny, z niesamowitym klimatem. Byli w nim też inni zawodnicy, którzy pozjeżdżali na zawody z całego świata. Odpocząłem przez czwartek, a w piątek odbyły się ważenia i eliminacje do zawodów. Przyszliśmy całą kadrą. Wchodziliśmy drużynami do pokojów. Cała nasza polska kadra wchodziła do pokoju, gdzie nas weryfikowano. Po nas następna kadra z innego kraju. Weryfikacja drużyn trwała do późnych godzin nocnych, bo musieli każdego przydzielić do odpowiedniej kategorii zawodów. Mnie zakwalifikowano do kategorii Over 40 Plus, do której się szykowałem. Spełniałem do niej warunki – nie byłem ani przerośniętym kulturystą, ani za mały. W sobotę odbyły się półfinały. Obudziłem się rano, ale bałem się spojrzeć w lustro. Kątem oka spojrzałem w nie. Ale po chwili spojrzałem śmiało na całą sylwetkę. Byłem zdziwiony, jak dobrze wyglądałem po jednej nocy odpoczynku. Prezentowałem się świetnie. Pomyślałem, że ja te zawody wygram. Oczywiście nikomu tego nie mówiłem. I zaczęły się zawody – potężna hala, klimat, muzyka, osoby różnych narodowości, harmider, zawodnicy się smarują. Nie wiedziałem, z kim wychodzę, bo numery były pomieszane w danych grupach kadrowych. Pierwsze moje wyjście było z młodzikami w kategorii do 40 lat. Obok siebie, starego czterdziestoletniego weterana, miałem młodzików po trzydzieści, trzydzieści kilka lat. Zająłem drugie miejsce. Nie mogłem wygrać tej kategorii, ponieważ gdyby tak się stało, to nie miałbym szans na pierwsze miejsce w mojej kategorii. Sklasyfikowano mnie więc na drugą pozycję. Nie wiedziałem wtedy, że nie można mieć w tych zawodach dwóch mistrzów świata, dlatego byłem zdziwiony, że nie wygrałem. Ale byłem zadowolony, że już mam srebrny medal w mistrzostwach świata w kategorii młodzików do czterdziestego roku życia. W końcu przyszedł czas na występ w mojej, zaplanowanej kategorii, czyli Over 40 Plus. Zaczęto ustawiać zawodników do wyjścia. Gdy ich wszystkich zobaczyłem i pomyślałem „Boże będę mistrzem świata” choćby ktoś chciał oszukać czy coś wykręcić, bo wyglądam rewelacyjnie w porównaniu do nich. Nie pomyliłem się. Do finału doszło pięć osób, w tym ja, Słoweniec, Włoch i zawodnik z RPA. A po chwili usłyszałem werdykt i nasz hymn. Nogi mi się ugięły i poleciały łzy. Poczułem się wtedy najbardziej spełnionym człowiekiem na świecie. Spełniłem najskrytsze marzenia. Po 30 latach kariery kulturystycznej, sportów sylwetkowych stałem się najlepszym w tym człowiekiem na świecie.

Co decyduje o sukcesie w sporcie i nie tylko?

Samodyscyplina i ciężka praca. Myślę, że przede wszystkim dużą rolę odgrywa też rodzina. Dla mnie rodzina jest najważniejsza. Mam wspaniałą żonę, która akceptuje to, co robię i pomaga mi w tym. Nie robi problemu z tego, że jeżdżę na zawody, że się szykuję na nie, że spędzam czas na siłowni. Siłownia jest też naszą pracą. Wspólnie z żoną prowadzimy od 16 lat klub fitness. Jest to nasza wspólna pasja. I jeżeli rodzina daje wsparcie, bo to najważniejsze, to uważam, że sukces jest gwarantowany. Potem to tylko już od nas zależy, jak my się do tego, co robimy i co chcemy od życia, ustosunkujemy. Jeżeli rodzina daje nam wolną drogę w naszych wyborach, wspiera nas, to uważam, że nie ma nic ważniejszego, prócz oczywiście zdrowia. To rodzina daje nam wsparcie, harmonię i bezpieczeństwo, otwiera nam drogę, dlatego to ona moim zdaniem jest tu najważniejsza.

Jak podchodzić do porażek? Czy ty długo je rozpamiętujesz?

Pamiętam swoje porażki, czasem nawet długo, ale to dlatego, że one mnie motywują do większego działania. Każdą porażkę pamiętam, choć po jakimś czasie niektóre z nich wspominam z uśmiechem. Uważam, że każda porażka w życiu jest ważna. Porażki bywają różne, np. porażki w sporcie, na zawodach, porażką są kontuzje, bo chcesz coś dać od siebie więcej, a nie możesz. Na szczęście poważnej kontuzji nie miałem. Natomiast jeśli chodzi o porażki sportowe, to każda z nich dała mi kosmiczną siłę, motywację do tego, by wszystkim pokazać, że potrafię mieć jeszcze większą siłę i moc, że dam radę, przejdę największe bagno, które mnie spotka, otrzepie się z niego i dalej będę szedł.

Czy w Twoim przypadku sukces zweryfikował znajomych i przyjaciół? Bo ja jestem zdania, że im wyżej, tym samotniej.

Weryfikuje.

Co zmienił tytuł mistrza świata jeśli chodzi o Twoje otoczenie, znajomych?

Kiedy zdobyłem mistrza świata, osoby, które do tej pory mówiły o mnie źle i obgadywały, obróciły się w sensie pozytywnym. Po zdobyciu tytułu mistrza od jednego z kolegów dostałem o drugiej w nocy SMS-a, w którym napisał, że choć się wcześniej nie mieliśmy dobrego kontaktu ze sobą, przeprasza i uważa, że jestem guru, przyznaje, że jestem najlepszy. Wiem, że to też może być fałsz, bo jak odnosi się się sukcesy, to ludzie się podlizują. Ale generalnie nie od czułem, by ludzie ode mnie się odwrócili, wręcz przeciwnie. Jak zdobyłem mistrza świata, to wydaje mi się, że ludzie zaczęli odbierać mnie jeszcze lepiej, poważniej niż przed. Bo tytuł mistrza to jest coś. Zbudowałem sobie autorytet od dzieci po osoby starsze. Pamiętam, w galerii, gdzie robiłem z rodziną zakupy tuż po zdobyciu mistrza świata, ludzie mi gratulowali, przytulali się do mnie, obejmowali. To było bardzo miłe. W Żarach stworzył się nawet mój fanklub. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie szefowa klubu, mówiąc, że od fanek z klubu przyjedzie do mnie niespodzianka, żebym odebrał. To był przeogromny tort bezowy. Jedli go wszyscy w klubie. To było bardzo cudowne uczucie, że mam swój fanklub w rodzinnym mieście. W ogóle stałem się w swoim mieście znany. Od pani burmistrz dostałem gratulacje oficjalne wraz z nagrodą za zdobycie mistrzostw świata i słowa od niej, że jest dumna ze mnie, że Żary mają mistrza świata, że osiągnąłem szczyt kariery sportowej. Łzy aż same spływają mi do oczu, bo usłyszeć takie słowa to dla mnie szczęście.

Czego sport uczy człowieka? Czy kariera sportowa i tytuły, które zdobyłeś miały później przełożenie na własny biznes?

Moim zdaniem sport uczy samych zalet, m.in. wytrzymałości, zawziętości, dążenia do celu – każdy w sporcie chce coś osiągnąć. Jednemu się to uda, drugiemu nie. Ale każdy w sporcie musi być zawzięty, bo uważam, że jak już ktoś zajmuje się sportem, to nie jest to przypadek, że w sporcie chce się być coraz lepszy, piąć się wyżej i mieć z tego satysfakcję. Mnie sport nauczył wszystkiego. Od samodzielności do rygoru, wytrzymałości psychicznej, diety, treningu, życia. Nauczył mnie być inną osobą, bardzo pozytywną. Sport nakręca do działania, budzi w nas same pozytywne cech. Każdy sportowiec wie, o czym mówię. Sport nauczył mnie w zasadzie wszystkiego, bo dzięki niemu jestem dziś w miejscu, w którym jestem. Kiedy zaczynałem uprawiać sport, moje ambicje były bardzo wysokie. Zawsze wysoko mierzyłem w hierarchii sportowej. Wiedziałem, że muszę zostać kimś. Nie prezydentem, ale kimś w sporcie (uśmiech). Teraz mamy z żoną własny klub sportowy Klimas i trenujemy ludzi. Pomagamy też ludziom, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, w każdej grupie wiekowej, którą trenujemy. Jeden przyjdzie do klubu z problemem takim, że chce się odchudzić, inny odreagować swój problem, jeszcze inny z problemem zdrowotnym. I ja mu staram się pomóc. Czuję, że to moja misja. Jestem szczęśliwy, kiedy mój podopieczny po dwóch tygodniach treningu przychodzi do mnie i pokazuje mi poprawione wyniki badania krwi, w co sam lekarz nie może uwierzyć. Wtedy wiem, że jest to moją misją, bym pomagał na tej ziemi takim ludziom. Pomagam też niektórym wyjść na tzw. dobrą drogę. Niektóre osoby, które pracują ze mną, albo z otoczenia, mają pewne problemy, ale to dobrzy ludzie, i ja czuję, że muszę takim osobom pomagać. Robię to z moją kochaną żoną. To nie cuda, tylko rzeczy, które z żoną naturalnie robimy. Przekazujemy im to, czego sami się nauczyliśmy i doświadczyliśmy.

Czy Twoim zdaniem biznes bez pasji ma szansę na sukces?

Bywa, że czasem wystarczy szczęście, aby rozwinąć swój biznes. Ale jeśli ktoś robi coś z pasją, niekoniecznie ma swój biznes, ale wykonuje zawód z pasją, np. informatyk, to taka osoba osiągnie sukces, jeżeli będzie w tym, co robi, wytrwała. Bo to pasja prowadzi do sukcesu. Mnie pasja doprowadziła do sukcesu. Ja zawsze miałem w sobie pasję, zawsze kochałem sport. Uwielbiam to robić. Dzięki mojej pasji stałem się biznesmenem.

Jaka jest twoja definicja sukcesu?

Sukces – ciężka praca okupiona wyrzeczeniami i poświęceniami. Ludzie widzą tylko to, co chcą. Widzą mój sukces, ale nie zastanawiają się, jak go osiągnąłem, jak żyję, co zrobiłem, że mam go dzięki temu, że pracowałem na niego codziennie przez 30 lat. To nie było tak, że ja nagle sobie wystartowałem w zawodach i wygrałem. Ja każdy dzień mam podporządkowany temu, co robię. Dzięki temu, że sport to moja pasja, że ciężko pracowałem fizycznie i psychicznie nad sobą, nad swoją głową, osiągnąłem mistrza świata i zostałem biznesmenem. To mój sukces.

Jakie trzy przymiotniki pasują do ciebie?

Zawzięty, wytrwały, konsekwentny w dążeniu do celu.

A co sprawia, że jesteś szczęśliwy?

Moja rodzina, żona, dzieci, mój dom, mój świat. Uważam, że żyję w swoim wspaniałym świecie, który stworzyliśmy z żoną. To taka nasza bajka. Życzę, aby każdy taką miał.

Czego życzyłbyś naszym Czytelnikom?

Nigdy nie rezygnujcie z wyznaczonych sobie celów. Nawet jeśli będziecie mieli porażki, najgorsze, jakie mogą być, nigdy nie rezygnujcie. To metoda na sukces.

Rozmawiała: Ilona Adamska

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Akceptuję zasady Polityki prywatności