Żyjemy w czasach, w których wydarzenia i okoliczności zdają się być kreślone ręką miłośnika powieści fantasy. W mrocznym klimacie, w którym świat ogarnięty chaosem zmierza ku upadkowi. A szala zwycięstwa przechyla się na stronę zła…
Włodarze sprzeniewierzający publiczne pieniądze w milionowych kwotach i działający jawnie wbrew interesom reprezentowanego narodu. Politycy uprawiający politykę prowadzącą do masowych bankructw małych i średnich firm (w 1. kwartale 2023 r. zlikwidowano blisko 60 tys. firm. Prawie 90 tys. zostało zawieszonych wg CEiDG. W 1. kwartale 2024 kolejne 19,4 tys. zostało zamkniętych).
Ojcowie narodu z premedytacją legalizujący przepisy prawne pogłębiające przepaść pomiędzy klasami społecznymi. W myśl idei „By ubodzy mieli jeszcze mniej, a bogaci gromadzili jeszcze większe majątki”. Upadek autorytetu Kościoła. Pandemia. Konflikt zbrojny tak bliski, że dający odczuć na twarzy swój śmierdzący śmiercią i rozkładem oddech. Media lansujące patocelebrytów, utwierdzające młode, nieukształtowane jeszcze umysły, że można stać się kimś, nie reprezentując sobą zupełnie nic. A na przystawkę wysyp różnorakich, pozbawionych kręgosłupa moralnego organizacji zajmujących się propagowaniem na wielką skalę nurtów myślowych przewracających do góry nogami całą hierarchię wartości, w oparciu o którą funkcjonował dotychczasowy system społeczny.
Wydawnictwo MARVEL na kanwie tak wymalowanych realiów miałoby niewątpliwie sposobność stworzyć niezwykle barwny komiks. Obsadzając przy tym w roli głównej bohatera absolutnie nietuzinkowego, będącego mariażem herosów z mitologii greckiej i postaci biblijnych. Kogoś posiadającego mądrość i Ateny, i Salomona. Ale też siłę Herkulesa i Samsona razem wziętych. Bo przecież tylko ktoś będący pół-bogiem i namaszczony przez samego Boga podołać mógłby zadaniu ocalenia tego przenikniętego dekadencką wonią świata.
A może się mylę? Może Sienkiewicz w trudnym dla kraju czasie nie bez kozery powołał do życia Wołodyjowskiego, Kmicica, Zagłobę i innych barwnych waszmościów. Może lekarstwem na robaka toczącego naszą cywilizację byłaby zwyczajnie grupa przyzwoitych, stojących na straży moralnego porządku, niebojących się stanąć w obronie wyznawanych wartości mężczyzn? Takich supermanów pozbawionych peleryny i umiejętności szybowania w przestworzach, uzbrojonych za to w takie cnoty, jak męstwo, prawość, lojalność etc. Autorytetów wyznaczających właściwy kierunek naszego rozwoju intelektualnego, duchowego i emocjonalnego.
Wierzę, że mężczyzn takich wokół nas jest jeszcze wielu. Należałoby ich tylko wyłowić z całego tego medialnego miszmaszu i odpowiednio wyeksponować. Tym razem nie „ku pokrzepieniu serc”, lecz „by świecili przykładem”. Udowodniono wszak, iż stan czyjegoś umysłu często bywa pod wpływem stanu umysłu innych. A współcześni coachowie z uzasadnionej przyczyny powołują się na maksymę: „jesteś średnią 5 osób, z którymi spędzasz najwięcej czasu”. Zresztą odwołać się mogę do autopsji doświadczeń zdobytych na drodze bezpośredniej.
Od kiedy zdołam sięgnąć pamięcią, zawsze inspirowałem się mężczyznami, którzy mi czymś imponowali. Pierwszym był, jak dla wielu chłopców, ojciec. W moich dziecięcych oczach jawił się jako najsilniejszy i najodważniejszy człowiek na świecie. Zawsze z dumą powtarzałem: „Mój tato boi się tylko milicjanta i słonia”. Oddałbym wtedy wszystko, by umieć tak jak on zarzucać wędką. Wydawało mi się bowiem, iż maniera, z jaką to robi, jest jedyną poprawną i dającą świadectwo kunsztu na mistrzowskim poziomie.
Potem wielką inspiracją był brat mojej mamy, który zaraził mnie, trwającą do dziś, ogromną miłością do gitary. Wraz z dorastaniem pojawiały się kolejne postacie. A z nimi odkrywane były też i kolejne dziedziny życia. Chciałem kopać jak Bruce Lee. Boksować jak Mike Tyson. Mieć muskulaturę jak Arnold Schwarzenegger. Grać na gitarze jak Eric Clapton. Pisać powieści jak William Wharton. Fascynacja Michaelem Corleone z głośnej ekranizacji „Ojca chrzestnego” popchnęła mnie do wyjazdu na parę lat do słonecznej Italii i nawiązania paru przyjaźni, które pomogły mi nie tylko rozwinąć umiejętność posługiwania się językiem włoskim, ale też poznać zupełnie inny sposób postrzegania świata. Przyjaźń z Pawłem i wrażenie, jakie robiły na mnie jego niemające limitu umiejętności budowlane, dały zaczątki firmie budowlanej, którą przez parę lat z powodzeniem prowadziliśmy i w której nauczyłem się wielu przydatnych rzeczy. Silny jak tur, 140 kg, wyglądający jak typowy Leroy, Jacek wprowadził mnie w arkana prowadzenia dużych ciężarówek i przez parę miesięcy zjeździliśmy wspólnie niemal całą Europę.
Dzisiejszy JA ze swoimi kompetencjami, pasjami, poglądami itd. to niewątpliwie konglomerat tych wszystkich doświadczeń, które zapoczątkowała inspiracja innymi mężczyznami. Taka inspiracja, pragnienie upodobnienia się, tj. pozyskania umiejętności na podobnym poziomie do osoby, która stała się dla nas wzorem do naśladowania, to ważny element kształtowania i ubogacania naszych osobowości. Ważny element naszego rozwoju. Zwłaszcza gdy źródłem owej inspiracji będzie dla nas inny mężczyzna.
Marcin Wąsik – mentor, szkoleniowiec, autor książki „Zbuduj udane męskie życie” – twierdzi, że dla mężczyzny głównym celem życiowym i tym, co daje mu poczucie spełnienia, jest przekraczanie własnych ograniczeń, zdobywanie świata i rywalizacja z innymi mężczyznami. I słuchając tych słów, uświadamiam sobie, że te trzy elementy można zrealizować tylko w bezpośredniej bliskości z osobnikami płci męskiej. Że nasz samczy, napełniony testosteronem świat ma podobne zasady jak gra w szachy, gdzie słabszy ponosi zawsze klęskę, ale też można stać się lepszym, tylko grając z lepszym przeciwnikiem. Że łacińskie starodawne określenie życia: INTER HOMINEM ESSE, tj. przebywać między ludźmi, w odniesieniu do nas mężczyzn należałoby sparafrazować „przebywać pośród mężczyzn”.
Marcin uważa, że „mężczyźni przede wszystkim powinni spędzać dużo czasu z innymi mężczyznami. Bo historycznie zawsze tak było. Mężczyźni szli na wojnę, szli na polowanie. Spędzali ze sobą bardzo dużo czasu. Tam odpoczywali, napełniali się bliskością – taką męską. Napełniali się testosteronem i powerem. Tęsknili za swoimi kobietami i gdy wracali do domów, ofiarowali im całą swoją męskość”. I ja podpisuję się pod tymi słowami całym sobą.
Miałem przyjemność być na konferencji, w której panelistami byli Jacek Santorski, Dariusz Duma i Fryderyk Karzełek. Dialog, jaki wywiązał się pomiędzy tymi intelektualnymi gigantami, porwał tłum do góry. I choć poprzednie debaty prowadzone przez kobiety cechował wysoki poziom, to męskie trio dokonało czegoś niemożliwego. Wszystko inne na ich tle stało się wyblakłe. Jaką ja czułem wtedy dumę z faktu, że jestem mężczyzną! Aż na wzór Onufrego Zagłoby chciałem krzyczeć: „Tośmy usiekli Bohuna! Tośmy pokazali płci pięknej, jaki mamy potencjał”, ale siedziałem cichutko, bo wiedziałem, że panowie jak Wołodyjowski jednym głosem zakrzykną: „MY?!!!”.
Wspomniany już Jacek Santorski w jednej z rozmów na temat autentyczności odwołał się do poglądu Wiesława Myśliwskiego, że „Aby być sobą, trzeba być kimś, to znaczy wiedzieć, kim się jest”. Te słowa bardzo zapadły mi w serce. Długo je w sobie nosiłem, pytając, czy wiem, kim właściwie jestem. Pomimo swoich prawie 50 lat, pomimo ogromnego bagażu doświadczeń chyba nadal czuję się mężczyzną nie w pełni zdefiniowanym. Ciągle w procesie poszukiwania samego siebie. Ciągle w drodze. I myślę, że nie jestem w tym samotny. Że nie tylko młodzi, ale również dojrzali, a nawet wręcz wiekowi poszukujemy wciąż odpowiedzi o nas samych. Że popyt na autorytety i ludzi, którzy dadzą nam impuls do pracy nad sobą, nie ma daty ważności.
W moim subiektywnym odczuciu po śmierci, na tzw. Sądzie Ostatecznym – jako mężczyzna – zobligowany będę do zreferowania, jakim byłem SYNEM, MĘŻEM, OJCEM, CZŁOWIEKIEM. Mam świadomość, że na świadectwo z czerwonym paskiem raczej nie zasłużę. Na każdej bowiem z tych płaszczyzn poległem i można by mi wiele zarzucić. Ale życie ma ten cudowny przymiot, że każdego dnia można zacząć wszystko od nowa, inaczej, z większym staraniem o lepszą jakość. I od paru lat podjąłem ów wysiłek pracy nad sobą. Czy żałuję błędów poprzednich lat? Raczej nie. Myślę, że były one niezbędnym elementem mojej ewolucji. Żałowałbym tylko, gdybym nie potrafił wyciągnąć odpowiednich wniosków.
Gdybym poniesionych porażek nie potrafił przekłuć w sukces. A w myśl zasady: „Trzeba poznać zło, by wiedzieć, czym jest dobro”, wiem dziś, czego się wystrzegać i co mogę poradzić np. mojemu synowi na szlaku do dorosłości. By nie musiał mierzyć się z problemami, jakimi doświadczyło mnie życie. Bo życie to twarda szkoła, w której mamy wolność w dokonywaniu wyborów, ale nie ich konsekwencji.
W książce Johna Eldredge’a „Droga dzikiego serca” opisana jest taka scena, jak przez bagna idą podróżnicy. Idą pewnym krokiem. Pewnym, bo stawiają stopy w ślady niedźwiedzi, które szły tym szlakiem przed nimi. Stare, mające wyrobiony instynkt i duże doświadczenie niedźwiedzie torowały drogę młodym niedźwiadkom, by te bez szwanku przeszły przez niebezpieczne tereny… Każdy z nas jest takim „niedźwiedziem”. I pomyślałem sobie, że w tym staraniu o bycie nie tylko dobrym ojcem, ale i człowiekiem warto byłoby poprowadzić taki dział dedykowany mężczyznom, w którym wybitni przedstawiciele naszej płci podzielą się swoimi refleksjami, pasjami, swoimi strategiami na dobre życie. Bo mogło by to na przykład dać komuś impuls do zmian, pomóc w podjęciu ważnej decyzji, z którą od dawna zmaga się w sercu, lub wyznaczyć kierunek działań. Po prostu pomóc.
Ilona Adamska w ramach kampanii społecznej „Nie hejtuję – motywuję” prowadzi warsztaty w szkołach. Odwiedziła dotąd kilkadziesiąt szkół, w których w warsztatach wzięło udział kilkanaście tysięcy uczniów. Bardzo często po powrocie do domu dzieli się ze mną smutnymi refleksjami, jak wielka jest liczba ofiar mowy nienawiści wśród dzieci. Ale to, co ją bardziej zasmuca, to fakt, jak bardzo mało dzieciaków posiada teraz jakiekolwiek pasje. Na pytanie o to zwykle wzruszają ramionami, mówiąc, że nie mają żadnych zainteresowań. Jakże smutne i szare musi być życie niebarwione kolorami duchowych uniesień, detonowanych realizowaniem rzeczy, które Bóg wpisał w naszą bardzo indywidualną naturę. Ja nie wyobrażam sobie życia bez gitary, książki, sportu. I choć są to czynności tzw. autoteliczne, to dają mi one nie tylko radość, ale i siłę do konfrontowania się z problemami, które będąc immanentnym składnikiem kondycji ludzkiej, są po prostu nie do uniknięcia.
Przestaliśmy świecić przykładem dla młodszych pokoleń. Przestaliśmy zarażać ich pasją.
Przestaliśmy dzielić się miłością do działań, które być może nie mogą być nazwane intratnymi i nie przynoszą wielkich korzyści materialnych, ale miały fundamentalny wpływ na ukształtowanie naszych charakterów, a co za tym idzie i nas samych.
Moja partnerka, odnosząc się do mojej osoby, mówi często: „mój M”, dlatego pomyślałem, że dział, który powierzyła mi do prowadzenia nazwę: „M jak Mężczyzna”. Mam nadzieję, że będzie inspirował, wskazywał odpowiednie kierunki do rozwoju, ale też dawał wytchnienie.
Miłej lektury.
Marcin Bąk
fot. Żaneta Niżnikowska