„Ach świecie” to najnowsza płyta Maryli Rodowicz. Artystka opowiada nam o tym, jak powstawał krążek, który każdego wzrusza i dlaczego tak długo musieliśmy na niego czekać.
Ilona Adamska: Wielu Pani fanów zadawało sobie pytanie: Co się stało z Marylą? Bo niby była Pani czynna zawodowo, koncertowała, pojawiała się w mediach, ale chyba nigdy tak długo nie kazała nam Pani czekać na kolejny studyjny album… Dlaczego tyle to trwało?
Maryla Rodowicz: Dlatego, że nie miałam nic do powiedzenia. Nie jestem osobą piszącą, autorką. Ale też nie miałam tego w planach. I tak było do momentu poznania Witka Łukaszewskiego, poety, autora i gitarzysty mieszkającego na wsi pod Poznaniem. On pokazał mi swoje piękne utwory. Zaczęłam grzebać też w swojej poczcie i okazało się, że prócz Witka propozycji mam dużo innych, zwłaszcza od kompozytorów. Od Roberta Gawlińskiego miałam sześć utworów. Tyleż samo od Romka Lipko. W mojej elektronicznej poczcie czekało 50 propozycji. To bardzo dużo. Musiałam je wyselekcjonować i część odłożyć na później.. Najpierw zostało 30, następnie 20. Nagrałam demo z gitarzystą, zrobiliśmy wstępne tempa i tonacje. Potem pokazałam to wytwórni. Spodobało się. I wtedy padło hasło: nagrywamy! Tak doszło do nagrania płyty.
Powiedziała Pani w jednym z wywiadów, że ta płyta się po prostu „przydarzyła”.
– Po prostu sama do mnie przyszła. Nie miałam takiej potrzeby. Myślałam: „Po co mi ból głowy, stres, sprawdzanie czy płyta dobrze się sprzedaje, czy będzie miała dobre recenzje, czy będzie podobać się fanom i czy stacje będą nią zainteresowane?”. Płyta to dla artysty duży stres, choć zawsze jest on przekonany, że nagrał świetną płytę. Potem przychodzi rzeczywistość i to weryfikuje.
Kto jest autorem większości utworów na płycie?
– Jest nim właśnie Witek Łukaszewski, poeta i gitarzysta w jednym. Mieszka, jak sam określił, „na zadupiu”, głuchej wsi. I chyba gra w tygodniu w jakiejś kawiarni w Poznaniu. Poza tym jest od lat aktywnym muzykiem, wydaje książki.
Jak Państwo trafiliście na siebie?
Jego dwa utwory wysłała mi Marysia Szabłowska, dziennikarka radiowa. Powiedziała mi, że może mi się spodobają. Spodobały mi się bardzo. Chciałam poznać Witka. I on wsiadł w pociąg i przyjechał do Warszawy. Spotkaliśmy się w kawiarni Bristol. Zaprezentował mi dużo swoich piosenek. To były wzruszające teksty oraz muzyka.
W jednej z piosenek pt. „Hello” śpiewa Pani, że pora żyć slow. Czy nagle Pani zaczyna żyć slow i zwalnia?
– Moi fani mnie pytają: co to znaczy w moim wykonaniu „żyć slow”? Mówią, że jestem osobą, która ich pobudza do działania, na której koncerty chodzą, stoją pod sceną, a kiedy gram, ładują baterię. Czy teraz mają żyć slow? Oni nie chcą tego. Ale przecież, każdy musi usiąść i się zresetować, wyciszyć, by później móc wystartować ze zdwojoną siłą.
Nowa Pani płyta jest melancholijna i ciepła. Czy szufladkuje Pani swoich odbiorców? Do kogo kieruje Pani swoją muzykę z nowej płyty?
– Absolutnie nie jest to kierowane do konkretnej grupy. Nie myślę w taki sposób o odbiorcach. Jedynie byłam ciekawa, jak zareagują na nią moi fani. Mam fanklub, który jeździ na moje koncerty. To są ludzie na ogół młodzi, bo jednak starszym to się nie chce wsiadać w pociąg czy samochód i pędzić np. 300 kilometrów i jeszcze wrócić w nocy po koncercie. Fanklub stanowią ludzie w wieku od 20 do 30 lat. Bałam się, czy teksty z nowej płyty przemówią do nich i czy jej klimat im się spodoba. Okazało się, że tak, bardzo. Kayah, podczas nagrywania chórków poprosiła o możliwość posłuchania kilku piosenek. Tak bardzo się wzruszyła, że napisała o tym na swojej stronie. Wszyscy zastanawiali się, co takiego jest na płycie, że każdy tak bardzo się wzrusza. A ostatnio po koncercie w Poznaniu poznałam najmłodszych fanów w koszulkach z moją podobizną. Mieli po 11 lat, a słuchają mnie od sześciu.
Uwagę zwraca też okładka płyty. Jej autorką jest Olka Osadzińska, która mieszka na stałe w Berlinie. Jak doszło do współpracy z nią?
– Zobaczyłam prace Olki w Internecie. „Wyguglałam” ją i się zachwyciłam. Ta młoda, drobna blondynka pracuje dla światowych firm w Berlinie. Obraca się w świecie pop-artu. Jej prace są bardzo kolorowe. Ucieszyłam się, że zechciała przyjechać z Berlina na spotkanie ze mną. Powiedziałam jej wtedy, że marzę o tym, by zrobiła okładkę mojej płyty. Zgodziła się, mimo dużej ilości pracy. Akurat leciała do Nowego Jorku, ale stwierdziła, że może pracować wszędzie, byleby miała komputer.
W wielu wywiadach podkreśla Pani, że ma do siebie duży dystans. Jak się tego nauczyć? Czy to przychodzi z doświadczeniem i wiekiem?
– Wydaje mi się, że zawsze miałam do siebie dystans. A polega to na tym, że śmieszą mnie różne sytuacje życiowe. Nawet kiedy zdarzają mi się przykre sytuacje, kiedy jestem zdołowana i przeżywam, to chwilę później patrzę na siebie z boku i zaczyna mnie to bawić.
To pozytywne.
– Takie mam nastawienie. Nie jest ono wyuczone. Od zawsze tak miałam. Przeżywam porażki, ale krótko. Bardzo przeżywałam hejt na swój temat w Internecie rok temu, kiedy pojechałam na Euro do Francji na mecz Polska-Portugalia. Kiedy poproszono mnie o komentarz do kamery, powiedziałam, co myślę. Wtedy się zaczęło. Przy tej okazji usłyszałam też głosy, by zabrać mi obywatelstwo i zakazać wstępu na stadiony. Drugi raz hejt mnie dotknął przy okazji Opola. Jako pierwsza zgodziłam się na drugi zaproponowany termin i napisałam to oficjalnie, że wystąpię ze swoim koncertem z okazji 50 lat na scenie.Wtedy posypał się hejt, że nikt nie przyjdzie na to wydarzenie. Na szczęście tak się nie stało. Ludzie kupili bilety, przyszli i się świetnie bawili. Teraz, kiedy ludzie spotykają mnie na ulicy lub w sklepie, mówią, że oglądali mój występ i że się wzruszali.
Ciekawi mnie współpraca Pani z Dodą.
– Bardzo lubię Dodę, to bardzo pogodna osoba, energiczna i przebojowa, mająca poczucie humoru i jednocześnie dystans do siebie. To przyjemność z nią pracować.
Myślę, że artystycznie jest trochę do Pani podobna.
– Możliwe. Ona również bardzo dba o oprawę koncertów. W Opolu zaśpiewałam piosenkę Damą być z Dodą właśnie i z Cleo. Miałam wcześniej pomysł na kostium, więc wysłałam dziewczynom jego zdjęcie. Przypominał klimat Alicji w Krainie Czarów, bajkową postać, przesadzoną, przewaloną i z zajączkiem u pasa. Chciałam, by one też weszły w ten klimat, ale się wyłamały, poszły w urodę.
W wywiadach często Pani wspomina o swoim dzieciństwie i zabawach z rówieśnikami na trzepaku. Ja sama pamiętam takie zabawy na podwórku – grę w gumę czy w klasy, a w lecie rozkładało się namiot, żeby się w nim bawić. Kiedy słyszę, że Pani podobnie się bawiła, robi mi się ciepło i ciekawi, jakim była Pani dzieckiem?
– Miałam nadmiar energii. Dziś powiedziałabym, że miałam ADHD. Na szczęście było podwórko, na którym mogliśmy się ganiać, bawić i rozładowywać swoją energię. Moja mama, by mnie jakoś spacyfikować, wysyłała mnie na przeróżne zajęcia pozaszkolne. Gdy miałam 6 lat, wysłała mnie już na zajęcia baletowe, też do dziecięcego zespołu tanecznego i teatralnego. W szkole recytowałam wiersze, śpiewałam w zespole muzycznym. Miałam gdzie się wyżyć.
A czy była Pani kochliwą dziewczyną?
– Byłam bardzo kochliwą dziewczyną. Moja babcia, kiedy jeszcze nie chodziłam do szkoły, czytała mi do snu literaturę dla dorosłych. I zapamiętałam, że jak człowiek się zakocha, to trzeba patrzeć na księżyc i płakać, więc wychodziłam na balkon, szukałam księżyca i zmuszałam się do płaczu.
Jak dziś po latach doświadczeń w różnych związkach zdefiniowałaby Pani miłość?
– W moim wypadku miłość była destrukcyjna. Zakochiwałam się tak bardzo, że potem przeżywałam rozstania czy sytuacje kryzysowe i kłótnie. Zdarzało się, że miłość przeszkadzała mi w pracy. Nie mogę więc powiedzieć, że miłość mnie uskrzydlała.
Jest Pani niekwestionowaną diwą naszej sceny muzycznej. Gdyby teraz mogła Pani cofnąć czas, to czy wybrałaby Pani tę samą ścieżkę zawodową? Może wybrałaby Pani inny zwód, np. lekarki czy psycholożki?
– Pod koniec podstawówki zaczęłam uprawiać lekką atletykę, wtedy był to sport masowy. Wystarczyło włożyć trampki, pójść na stadion pobiegać czy potrenować i nie wiązało się to z kosztami. Tego, czego na pewno żałuję, to że tenis nie był takim dostępnym sportem. Żal mi, że nie było wtedy kortów tenisowych i takich możliwości, jak dziś, bo jestem absolutnie zakręcona na punkcie tenisa. Staram się,jak tylko mogę grać półtorej godziny z trenerem. Pytałam nawet swojego trenera czy gdybym grała codziennie, poprawiłabym swoją regularność trafiania i technikę? Odpowiedział, że nie dałabym rady, że to niemożliwe, bo nawet najlepsi tenisiści muszą od gry w tygodniu odpocząć. Zapytałam go: a gdybym zrezygnowała z koncertów i zajęła się tylko tenisem? Odpowiedział, że trzeba do tego mieć dużo pieniędzy, bo sport ten jest dość drogi. Pasjami też lubię oglądać turnieje tenisowe w telewizji.
Jak dba Pani o swoją kondycję?
– Nie korzystam ze SPA, kosmetyczek ani zabiegów upiększających.
Wygląda Pani pięknie. Jaka jest więc Pani recepta na urodę?
– Podstawą dla mnie jest sen. Może ktoś się uśmieje, ale jak śpię 11 godzin – to się regeneruję.. Dzięki temu mam lepszą urodę i wokal. Zwłaszcza kiedy w weekendy gram koncerty, to w tygodniu muszę się zregenerować.
Czy wierzy Pani w ludzi?
– O tak.
I nigdy się Pani nie zawiodła?
– Zdarzało się, mimo to wierzę w ludzi i jestem otwartą osobą.
Bywa, że jest Pani zbyt łatwowierna?
– Zdarza się.
Jako artystka jest Pani osobą planującą czy spontaniczną?
– Mam wiele rzeczy zaplanowanych i muszę żyć z notesem w ręku. Zwłaszcza teraz, kiedy ukazała się płyta. Codziennie ją promuję, udzielam wywiadów, chodzę na spotkania. Po naszym wywiadzie od razu jadę na kolejny do Radia Zet.
Czy czuje się Pani kobietą spełnioną?
– Jestem kobietą spełnioną. Po pierwsze urodziłam trójkę dzieci, dlatego pod kątem macierzyństwa jestem spełniona. Polecam wszystkim kobietom, bo to piękny czas dla kobiety, kiedy zajmuje się malutkim dzieckiem.
Jak Pani ocenia polski świat show-biznesu? Czy można mieć w nim przyjaciół?
– Przyjaźń trzeba pielęgnować. Na pewno mogę powiedzieć, że mam grupę dobrych znajomych na których mogę liczyć.
Rozmawiała: Ilona Adamska
fot. Daniel Nejman