Mieczysław Jurecki: Nie zmarnowałem swojego życia

„Lubię koncertowanie i dostarcza mi ono wiele radości. Kocham muzykę i jestem przykładem tego, że muzyka potrafi w nieprawdopodobny sposób odwdzięczyć się za taką miłość” – mówi Mieczysław Jurecki, basista, gitarzysta, kompozytor i aranżer. Nam opowiada o swojej miłości do muzyki i niesamowitej przygodzie z Budką Suflera.

 

 

 

Ilona Adamska: Podobno chciałeś być strażakiem?

Mieczysław Jurecki: W pierwszej klasie szkoły podstawowej poszedłem z całą klasą na pierwszą wycieczkę. To była wycieczka do budynku wrocławskiej Ochotniczej Straży Pożarnej. Byłem oczarowany tym, co tam zobaczyłem. Pamiętam, że największe wrażenie na mnie zrobiła metalowa rura, po której strażacy zjeżdżali do swoich wozów. Moją uwagę przykuły także hełmy, sikawki i woda. Podobnie oczarowany byłem skrzypcami, które dostałem od rodziców na Świętego Mikołaja. Były czerwone w białe ciapki. Normalne dziecko pewnie wzięłoby do ręki smyczek, popiłowało nim przez chwilę na instrumencie i na tym przestało, bo to przecież zabawka jak każda inna. Ja się uparłem i nie chciałem wypuścić smyczka z rąk. Byłem upaprany kalafonią, ale podobno w końcu udało mi się nawet zagrać jakąś melodię. Potem była harmonijka ustna. Granie na niej było dla mnie bardzo proste. Nawet się dziwiłem, że inne dzieci tego nie potrafią. Trzeba przecież tylko dmuchać albo wciągnąć powietrze. Ale tak jak Sławek Wierzcholski to ja grać nie umiem (śmiech).

Wszyscy w Twojej rodzinie śpiewali?

Mój ojciec śpiewał w chórze kościelnym, rodzeństwo też, więc u mnie w domu nie było pytania, czy muzykować trzeba czy nie, po prostu tak wszyscy mieliśmy. Śpiewała cała rodzina. Najlepiej było to słychać w okresie Bożego Narodzenia, gdy nasza rodzina śpiewała kolędy. Nie mieliśmy konkurencji. Pamiętam też, że podczas śpiewania w chórze przekrzykiwaliśmy się z kolegą, aby pokazać, kto potrafi śpiewać głośniej. Ależ to była parodia śpiewu! Takie miałem doświadczenia muzyczne w dzieciństwie. No i oczywiście towarzyszyła mi wówczas muzyka Czerwonych Gitar, chociaż bardziej urzekali mnie Beatlesi. Kilka lat starsza ode mnie sąsiadka mieszkająca piętro niżej często robiła w domu tzw. prywatki. Przychodzili do niej ludzie i przynosili ze sobą płyty, tzw. pocztówki dźwiękowe. Kupowało się je w prywatnych sklepach typu „1001 drobiazgów”. Produkowała je wtedy jedna osoba w Polsce, Sabina Zylberstein. Z zyskiem z tej olbrzymiej ogólnopolskiej produkcji podobno zdążyła wyjechać z kraju, zanim urząd skarbowy obłożył ją podatkami. Cała Polska była zalana tymi pocztówkami. U mojej sąsiadki można było usłyszeć takie piękne utwory Beatlesów jak „Michelle” czy „Girl”. Słuchałem ich przez sufit, bo mieszkaliśmy piętro wyżej. Byłem tą muzyką oczarowany i nie mogłem się doczekać, kiedy będę duży, żebym mógł w normalny sposób słuchać takiej muzyki. Moim marzeniem było mieć gramofon, wtedy Bambino, i właśnie takie płyty. To mnie bardzo pociągało, choć wówczas jeszcze nie wiedziałem, że będę kiedyś muzykiem. Kiedy słyszałem tamtą muzykę, to odczuwałem jakiś rodzaj wzruszenia. Pewnie byłem wrażliwym dzieckiem.

I co było dalej?

Rodzice dostrzegli mój talent i zapisali mnie do Młodzieżowego Domu Kultury na lekcje gry na akordeonie. To było dla mnie olbrzymie rozczarowanie, ponieważ wszyscy moi rówieśnicy modlili się wówczas do gitary, natomiast dla rodziców prawdziwym instrumentem muzycznym był akordeon. Byłem na dwóch lekcjach gry na akordeonie, po czym wymyśliłem, jak się go pozbyć na rzecz gitary. Akordeon był po prostu zdecydowanie droższy od gitary, więc argument finansowy zwyciężył. We wrocławskim PDT (Powszechny Dom Towarowy) gitara kosztowała 615 złotych. Kiedy mój ojciec mi ją kupił i szedłem z nią zapakowaną w tekturowe pudełko, całe podwórko mi zazdrościło. Ale nie tylko dlatego to pamiętam. Po prostu była to dla mnie wielka sprawa. Dla rodziców innych dzieci pewnie była to wówczas tylko fanaberia, bo przecież po co komu gitara? Ale dla mnie właśnie wtedy zaczęło się nowe życie. Bardzo krótko chodziłem na lekcje gitary do pewnego faceta w Domu Kultury, który uczył gry z książki Janusza Powroźniaka pt.: „Jak Hania na gitarze grać się nauczyła”. Nie chcę nic złego o nim mówić, zwłaszcza że od dawna nie żyje, ale dość szybko okazało się, że tam się nie nauczę tego, co chciałem grać. W tajemnicy przed rodzicami zrezygnowałem z tej nauki. Zamiast na te dość bezsensowne lekcje, chodziłem do kolegi, z którym graliśmy inne piosenki. Potem w mojej podstawówce zacząłem występować na akademiach szkolnych. Miałem do nóg przyczepione janczary, jak u koni w zimie, żebym mógł wybijać nogami rytm. Mój ojciec skonstruował dla mnie zakładany na szyję statyw do harmonijki ustnej, dzięki czemu mogłem śpiewać i grać na harmonijce oraz gitarze jednocześnie, występując już wtedy jako One Man Band. Później ze starszymi kolegami założyliśmy pierwszy zespół. W składzie była gitara, akordeon i bębny. Za pierwsze zarobione na weselu pieniądze kupiliśmy cztery głośniki 5W, przykręciliśmy je do płyty ze sklejki i w ten sposób skonstruowaliśmy naszą pseudokolumnę głośnikową. Za kolejne zarobione pieniądze zaprosiłem wszystkie dzieciaki z mojego podwórka do wesołego miasteczka. Miałem tyle pieniędzy, że wszyscy jeździli na karuzeli aż do zrzygania. Za własne pieniądze kupiłem sobie mundurek do liceum. Ze swoim nauczycielem od prac ręcznych zagrałem na pierwszym w życiu sylwestrze. Byłem młody i zdolny, więc bardzo szybko wszedłem w tzw. branżę klezmerską. To była znakomita szkoła muzyczna, ponieważ piosenki, które grałem, nie były trudne, więc nie było powodu, aby się zniechęcać. Zacząłem więc od rzeczy łatwiejszych, żeby potem grać trudniejsze, aż po wygraną na festiwalu Jazz nad Odrą. Zresztą była to dla mnie również szkoła życia. W czasach podstawówki i liceum zagrałem na setkach wesel. W pierwszej klasie liceum grałem też ze starszymi uczniami w rockowym składzie na bębnach, bo byłem w tym najlepszy. Nie doceniano jeszcze mojej gry na gitarze. Potem okazało się, że jestem w stanie zagrać na każdym instrumencie. Gdzieś w garażu chyba do dzisiaj mam nawet saksofon, na którym nagrałem kiedyś trzy płyty.

W tym czasie na Dworcu Głównym we Wrocławiu istniał Klub Kolejarza, o którym często mówisz w licznych wywiadach…

Graliśmy w nim piosenki wybrane przez przychodzącą tam młodzież. Zrobiliśmy najpierw sondaż, który miał na celu sprawdzenie, kto i przy jakich utworach chce się bawić. Wówczas popularne były zespoły Lokomotiv GT, Slade, Deep Purple i inne zespoły angielskie czy węgierskie. My właśnie tę muzykę graliśmy, przez co do klubu przychodził dziki tłum. Byłem wtedy jeszcze gówniarzem, a tam przychodzili zawodowcy i dziwili się, że parę dzieciaków potrafi do klubu przyciągnąć takie tłumy. Natomiast pewnego dnia w „Kolejarzu” pojawiła się legenda polskiej gitary na Dolnym Śląsku Alek Mrożek z zespołu Nurt. Alek zapytał mnie, czy chciałbym zagrać z nim w zespole. Pewnie, że chciałem! To wszystko wydawało mi się wówczas wręcz nierealne, ja wtedy nawet o tym nie byłem w stanie marzyć. Ale stało się. Zagrałem wtedy pierwszy raz za granicą, co prawda w NRD, ale to też była zagranica. Potem pod wpływem starszych kolegów zmieniłem trochę swoje fascynacje muzyczne. Gdy pojawiła się płyta „Head Hunters” Herbie’ego Hancocka, to ja jako jeden z nielicznych muzyków z Wrocławia potrafiłem zagrać na gitarze basowej to, co tam zostało nagrane. To nawet dzisiaj jest dość skomplikowane, zwłaszcza rytmicznie. I wówczas koledzy z zespołu Ryszarda Gwalberta Miśka, który już nie żyje, słynnego saksofonisty, czarodzieja muzycznego, bardzo chcieli, bym z nimi grał. Zagrałem. Wówczas pierwszy raz zagrałem też koncert podczas festiwalu Jazz nad Odrą. Rok później na tymże festiwalu otrzymałem wiele nagród z zespołem MSA 1111. Dostałem tam również nagrodę indywidualną za grę na gitarze basowej. Mój dyplom przez pomyłkę wręczono Krzesimirowi Dębskiemu, który grał tam na skrzypcach. Nagrodami wymieniliśmy się za kulisami. Festiwal ten spowodował, że tzw. branża dowiedziała się, że we Wrocławiu jest taki gość, który gra nietypowo na gitarze basowej i że być może warto się nim zainteresować. Następnie zaproszono mnie do zespołu rockowego Romuald i Roman, który co prawda lata świetności miał już za sobą, ale jeszcze graliśmy dużo koncertów w całej Polsce. Gdy w końcu menedżer i pianista zespołu został zatrudniony w zespole Haliny Frąckowiak, po paru miesiącach dostałem się tam również ja.

Lepiej być nie mogło…

Piosenki Haliny były bardzo popularne, ona zresztą była wtedy świeżo po współpracy z legendarnym SBB i miała znakomity repertuar, do którego dochodziły kolejne nowe piosenki. Natomiast po roku współpracy nasz kierownik zespołu, saksofonista, postanowił rozpocząć muzyczną przygodę z Krzyśkiem Cugowskim, który wówczas nie śpiewał już z Budką Suflera, i w ten sposób nagle grałem z Krzyśkiem Cugowskim. Później grałem z Ireną Santor, Marią Koterbską, Edwardem Hulewiczem i innymi gwiazdami polskiej estrady. Byłem profesjonalnym muzykiem, który czytał nuty (sam się nauczyłem). Grałem też w orkiestrze Alex Band. W roku 1981 Romuald Lipko zaprosił mnie do Budki Suflera. Pojechałem do Lublina, miasta, w którym byłem przedtem tylko raz. Nie wiedziałem nic o tej miejscowości poza tym, że leży to gdzieś daleko od mojego rodzinnego Wrocławia i że kiedyś grałem tam raz w życiu koncerty jazzowe. Przez te koncerty jazzowe w Lublinie skończyłem zresztą za szybko studia. Miałem do wyboru albo egzaminy po sesji, albo wyjazd na trasę koncertową do Lublina właśnie. Oczywiście wybrałem muzykę. W ten sposób Lublin powoli stawał się moim przeznaczeniem. Przez piętnaście lat dojeżdżałem do Budki Suflera z Wrocławia, aż wreszcie przeprowadziłem się do Lublina. Miałem szczęście nagrać z Budką wszystkie ówczesne przeboje. Razem spędziliśmy stan wojenny. Potem nagraliśmy nową płytę Urszuli z utworem „Dmuchawce latawce wiatr” czy „Luz blues”, Felkowi Andrzejczakowi nagraliśmy nieśmiertelną „Jolkę” i „Noc komety”. Pierwszy raz skończyłem granie z Budką Suflera po nagraniu płyty z okazji dziesięciolecia zespołu. Wówczas Krzysiek Cugowski został ponownie zaproszony do zespołu, żeby zaśpiewać kilka piosenek. On ma głos nietypowy i charakterystyczny. Takiego głosu nie da się podrobić czy oszukać. Ale mnie już zmęczyły proste piosenki. Przecież wygrałem Jazz nad Odrą, potrafiłem zagrać dużo trudniejszą muzykę i to mnie bardziej fascynowało. Zacząłem więc grać znowu jazz. Na festiwalu w San Sebastian zagrałem przed swoimi muzycznymi Bogami, zespołem Weather Report. Trochę inaczej pewnie wszystko by wyglądało, gdybyśmy wówczas mieli paszporty w domach. Potem zajmowałem się różną muzyką, komponowaniem swoich piosenek i nagraniami w swoim studiu. Przyjmowałem też zaproszenia od Romka Lipko, aby nagrywać jego piosenki i w końcu wróciłem do Budki. Jestem współtwórcą największych sukcesów komercyjnych tego zespołu. Było wiele nieporozumień, ale zgodziłem się wziąć udział w teoretycznie pożegnalnej trasie koncertowej zespołu z okazji jego czterdziestolecia istnienia. Krzysiek Cugowski był pomysłodawcą zakończenia działalności zespołu.

Ale chyba nie wyszło za bardzo… Mówiono, że „zmęczył się materiałem”.

Krzysiek z Romkiem Lipko znali się już od szkoły podstawowej. Spędzili ze sobą ponad pięćdziesiąt lat. To i tak jest cud, że tak późno „materiał się zmęczył”. Ja w międzyczasie grałem z różnymi wykonawcami, np. z Gigantami Gitary czy z Martyną Jakubowicz. Lubię koncertowanie i dostarcza mi ono wiele radości. Kocham muzykę i jestem przykładem tego, że muzyka potrafi w nieprawdopodobny sposób odwdzięczyć się za taką miłość. Nie mówię tu akurat o wdzięczności finansowej. Oczywiście nie mam innego zajęcia i to, co dziś posiadam, pochodzi z muzyki. Gram na gitarze, realizuję swoje hobby i jeszcze mi za to czasem płacą. Marzenie! Wiem, że nie każdy jest w stanie zawodowo realizować swoje zainteresowania i dostawać za to pieniądze, więc zdaję sobie z tego sprawę, że jestem w bardzo szczęśliwej sytuacji. Jestem wdzięczny Bogu i losowi za wszystko, co otrzymuję.

Jak doszło do reaktywacji zespołu Budka Suflera?

W ubiegłym roku przyszedł do mnie Romek Lipko i Tomek Zeliszewski i zaproponowali mi reaktywację zespołu. Ponieważ wcześniej różnie między nami bywało, więc rozmowa nie była krótka. Wyjaśniliśmy sobie wiele rzeczy i postanowiliśmy grać razem na nowo. Z różnych względów pozostali muzycy z najlepszego okresu w historii Budki nie wyrazili zgody na uczestnictwo w tej reaktywacji, więc musieliśmy sobie znaleźć innych muzyków. I znaleźliśmy, zresztą znakomitych.

Kiedy decydowaliśmy o powrocie Budki, Romek jeszcze nie wiedział, że ma chorobę nowotworową. Rozpoczęliśmy przygotowania do nowej trasy koncertowej po największych obiektach w Polsce. W trakcie tych przygotowań Romek przyszedł do mnie i do Tomka na spotkanie. Powiedział nam, jak dorosły człowiek, bez paniki, że jest chory, że zdiagnozowano u niego raka, ale że na razie jego stan jest dobry i będziemy nadal realizować nasze plany. Natomiast poprosił nas, że gdyby stało się najgorsze, to żebyśmy nadal grali, ponieważ jedyne, co po nim zostanie, to będą to jego piosenki. Oczywiście w ubiegłym roku zagraliśmy zaplanowaną trasę koncertową. Choroba Romka niestety rozwijała się. Zapadła decyzja, że pojedzie na leczenie do Magdeburga, gdzie jest dobrze rozwinięta medycyna nuklearna. Pojechał, ale okazało się, że leczenie nie dało rezultatów. Romek do końca był twórczy. To nie był gość, który odcinał kupony od starych piosenek. On odszedł od nas w trakcie nagrywania swoich kolejnych utworów. W szpitalu odtwarzałem mu z komórki partie nagrane przez wokalistę. Następnego dnia mieliśmy nagrywać partie gitar. Niestety, Romek zmarł. W nocy zadzwoniłem do muzyków, żeby nie przyjeżdżali na nagranie. Każdy widział, jaki był Jego pogrzeb. Jestem pod wrażeniem, że prezydent miasta Lublina na znak żałoby opuścił flagę miasta do połowy masztu, a z ratusza zamiast tradycyjnego hejnału zabrzmiała melodia słynnej „Jolki”. To było tak wzruszające, że ścisnęło mnie za gardło. Przy tej okazji było też widać, jakiego to formatu był gość. Uroczystości pogrzebowe odbyły się w lubelskiej archikatedrze. Arcybiskup udzielił nam dyspensy i mogliśmy w niej ostatni raz zagrać dla Romka jego piosenkę „Czas ołowiu” . Relację z tego wydarzenia można znaleźć w Internecie.

To chyba było niezwykłe ale i trudne przeżycie…

Nie przypominam sobie, kiedy w życiu grałem z tak ściśniętym gardłem. Graliśmy obok zmarłego kolegi ostatnią piosenkę dla Niego. Człowiek ma wtedy wiele przemyśleń. Kilkadziesiąt lat wcześniej nie mogłem się doczekać pełnoletniości, żebym mógł palić papierosy czy legalnie napić się wódki itd. I nagle się okazuje się, że nasze życie jest bardzo krótkie. Z perspektywy czasu zdaję sobie sprawę, że zbyt wiele momentów w moim życiu zmarnowałem na używki i czynności powodujące uzależnienie. Na szczęście udało mi się z tego wyleźć i dzięki temu widzę co się wokół mnie naprawdę dzieje. Dlatego też coraz mniej mi się wydaje, a coraz więc wiem na pewno. I jestem szczęśliwy, że potrafię realizować swoje marzenia. To jest dla mnie najważniejsze! Udało mi się nie znaleźć w sytuacji ludzi, którzy przez całe życie opowiadają o tym, że gdzieś wyjadą, np. na wycieczkę dookoła świata czy zrobią coś, o czym całe życie marzyli, a potem okazuje się, że już nie ma na to czasu albo siły, że jest już za późno na realizację marzeń. Widziałem wielokrotnie wycieczki w Ziemi Świętej, Tunezji czy Egipcie, gdzie za grupą wycieczkową ledwo nadąża starszy gość z laseczką albo pani idąca o kuli. Oni już tylko się martwią o to, by nadążyć za grupą, by się nie zgubić w obcym kraju. To bardzo smutne, bo to już nie jest realizacja marzeń, lecz rozczarowanie marzeniami. Przecież miało być inaczej! Powinniśmy więc realizować nasze marzenia w miarę naszych możliwości i nie odkładać ich na starość. Dlatego każdemu muzykowi życzę, aby zagrał co najmniej tyle koncertów, co ja zagrałem na tych wszystkich kontynentach i odnosił wielkie sukcesy. Należy tylko uważać, aby sukces nie uderzył do głowy. Mnie na szczęście udało się ominąć tę pułapkę. Mimo że w pewnych kręgach nazywają mnie gwiazdą (ja mówię o tym z uśmiechem, bo gwiazdy są tylko na niebie) i człowiekiem sukcesu (oczywiście zależy, co przez to rozumiemy, bo dla jednych to stan konta, dla drugich stan ducha i inne rzeczy), uważam się po prostu za człowieka spełnionego. Podczas moich koncertów solowych mówię publiczności, że zostały mi już tylko dwa muzyczne marzenia do spełnienia i oba są w trakcie realizacji. Zajmują mi one dużo czasu, więc choć nie jest lekko, to jednak staram się przynajmniej trochę czasu poświęcić rodzinie. Dużo osób z branży muzycznej ma do mnie zaufanie, więc jestem wybierany do władz prawie wszystkich organizacji muzycznych w Polsce. W związku z tym muszę co chwilę być w Warszawie, a mieszkam w Lublinie. Do stolicy jednak nie przeprowadzę się nigdy, bo nienawidzę tam jeździć samochodem.

Nie mam chyba zacięcia społecznikowskiego, natomiast artyści wybierają mnie do władz różnych organizacji muzycznych, abym działał dla ich dobra. Dzieje się tak, ponieważ, gdy ja się na coś umówię, dam komuś słowo czy coś obiecam, to tego dotrzymuję. Kiedyś tak nie było, ale na szczęście od kilkudziesięciu lat jest inaczej. Dziś być może staram się nadrobić ten stracony czas. W młodości ratowało mnie to, że byłem nieprzeciętnie uzdolniony muzycznie. Wielokrotnie kwalifikowałem się do wyrzucenia z kilku zespołów. Gdyby ktoś mnie wówczas wyrzucił, to może wcześniej bym się opamiętał? Takie podsumowania nie świadczą o tym, że mam zamiar powoli się żegnać z tym światem, chociaż rozwój wypadków i tak nie ode mnie zależy. Mam wciąż dużo energii do tego, żeby robić ciekawe rzeczy, zwłaszcza by zrealizować swoje dwa ostatnie marzenia muzyczne.

Z czego jesteś najbardziej dumny, jakbyś tak podsumował dotychczasowe swoje życie?

Jestem dumny z tego, że to, co robię, jest moim wyborem, nawet jeżeli nie był on do końca świadomy. A robiłem to nawet wbrew oczekiwaniu rodziców (moja mama jeszcze żyje, ojciec nie). W latach 80. ubiegłego, gdy od wielu lat byłem już profesjonalnym muzykiem, grałem w Budce Suflera i osiągaliśmy wielkie sukcesy z Urszulą i Felicjanem, poszedłem odwiedzić rodziców. Mój ojciec powiedział wtedy do mnie: „wiem, że grasz i koncertujesz, ale to nie jest pewna praca, więc ja bym ci załatwił pracę w Zakładzie Naprawczym Taboru Kolejowego” (śmiech). W tym względzie wsparcia od rodziców nie miałem. Oczywiście wiem, że rodzice chcieli dobrze. Ojciec chciał, abym miał konkretny i pewny zawód. Broń Boże, nie mam o to żadnego żalu, rozumiem tę jego troskę. Ale tego zakładu pracy od wielu lat już nie ma, a ja nadal gram. Na szczęście rodzice w odpowiednim momencie zauważyli moje muzyczne zdolności i kupili mi gitarę. A dalej wszystko samo się potoczyło. Nie byłem już do zatrzymania. Gram do dziś. Co prawda wychowywany byłem w domu w taki sposób, że do dziś powinienem być nieśmiały i trzy razy każdego przepraszać albo zastanawiać się, czy wypada to lub tamto itd., ale dzięki muzyce i przez jej pryzmat zobaczyłem, że istnieje inny świat. Oczywiście w różnych okresach patrzyłem na życie, także przez pryzmat wódki, wesel, balang hotelowych i różnego rodzaju ekscesów, ale to muzyka mnie zmieniła. Dzisiaj komponuję piosenki, przetwarzam muzykę na różne sposoby, aranżuję swoje i nie swoje kompozycje, gram na różnych instrumentach. Muzyka zmieniła mnie, ponieważ to ona decyduje teraz o moim życiu. Być może niezauważalnie, ale wpływa na każdego człowieka. Kiedy np. jedziemy samochodem i słuchamy spokojnej ballady, wtedy jedziemy spokojnie, ale kiedy usłyszymy utwór metalowy, od razu chce się przyspieszyć. Przynajmniej ja tak mam.

Czym tak naprawdę jest dla Ciebie muzyka?

Jest najważniejszą rzeczą w moim życiu. Moja żona od dawna wie o tym i nie obraża się, kiedy mówię, że muzyka a nie ona jest najważniejsza. Akurat tak się dobraliśmy, że żona również ma fioła na punkcie swojej pracy i w związku z tym rozumiemy się doskonale. Spotykamy się nie tak często jak w normalnych małżeństwach, ale rozumiemy się. Tak po prostu jest. W domu, który mamy, jest część mieszkalna i studio nagrań. Mogę wstać o trzeciej w nocy i pójść do mojego studia nagrywać. Normalny człowiek w nocy raczej śpi i jak się przypadkiem obudzi, to przewraca się na drugi bok i śpi dalej. Gdy ja się obudzę z pomysłem muzycznym, to nie daje mi on spokoju, dopóki go nie zapiszę na przykład w nutach, ale najprościej jest przejść do studia, włączyć prąd, wziąć do ręki instrumenty i od razu nagrać przynajmniej trochę bębnów, partii gitarowych, coś zmienić lub poprawić i nagle robi się szósta rano. Tomek Zeliszewski ma takiego samego świra na punkcie muzyki jak ja. Często jeździmy razem moim autem i zawsze rozmawiamy o muzyce. Powinniśmy mieć jej dosyć, bo to przecież nasza praca. Ale tak nie jest.

A jak oceniasz dzisiejszy rynek muzyczny w Polsce?

Dramat. Zwłaszcza młodzi ludzie mają potwornie ciężko. Kiedyś o muzyce decydowali muzycy. Decydowali o jej kształcie, przebiegu, czasie trwania, doborze instrumentów. Nie robili tego w towarzystwie stada tzw. menedżerów w garniturach, którzy mając wizję swoich finansowych kalkulacji, usiłują wycisnąć z artysty produkt dający się sprzedać jak np. worek ziemniaków. Obecne zasady producenckie i medialne mówią, że np. pierwsza zwrotka w piosence powinna zacząć się maksymalnie po ośmiu sekundach wstępu albo utwór odpada i nie wyemitują jej w radiu. Piosenka powinna też trwać nie dłużej niż trzy i pół minuty itd. Gdyby takie zasady obowiązywały wcześniej, to nie byłoby Pink Floyd, Hendrixa czy Led Zeppelin i wielkiej polskiej i światowej kultury. Gdyby kiedyś było takie podejście do muzyki instrumentalnej, jakie jest obecnie, to nie byłoby też np. Carlosa Santany. Tak więc dzięki temu, że kiedyś menedżerowie nie mieli takiego wpływu na muzykę, to ona miała tyle magii i artyzmu, że dzisiaj młodzi ludzie wręcz modlą się do niej. Odtwarzając starsze nagrania, słyszymy emocje, poszukiwania i to jest prawdziwe. Nie są to dzisiejsze produkty potrzebujące olbrzymiej promocji, aby ktoś mógł na tym zarobić parę złotych. Młodym twórczym muzykom jest obecnie bardzo trudno. Przez wiele lat organizowałem dla młodych instrumentalistów festiwal Solo Życia. Co roku nagrywałem dość trudny podkład muzyczny, do którego trzeba było dograć swoje solo. W ten sposób znajdywałem młodych nieprawdopodobnie uzdolnionych muzyków, którzy nie mieli szans, by gdziekolwiek zaistnieć. Zwycięzca festiwalu miał szansę zagrania w profesjonalny sposób na innych festiwalach i gdy miał trochę szczęścia, to stawał się profesjonalnym członkiem naszej branży. Doprowadzałem do tego ja, a nie „misyjne” media czy MKiDN, które są podobno powołane do tego, aby tym młodym artystom pomagać. W naszym kraju nie ma nawet ustawy o polskiej muzyce. Wszystko dzieje się na podstawie Ustawy o Ochronie Języka Polskiego, w myśl której co najmniej 33 procent audycji słowno-muzycznych w języku polskim (to nie tylko piosenki) musi być emitowanych w ciągu doby. To jest katastrofa i oszustwo jednocześnie. Mamy tzw. redaktorów muzycznych, którzy w większości wypadków nie mają żadnej wiedzy muzycznej i niczego nie redagują, bo otrzymują gotową komputerową listę utworów do emisji, więc są konferansjerami lub wodzirejami, a nie redaktorami. Ci goście mają problemy z emisją tych 33% utworów w języku polskim. Kiedy wyjeżdżam do innego kraju, to słyszę muzykę z tego danego kraju. We Francji słyszę muzykę francuską i jest to normalne. Kiedyś w Egipcie, gdy wszedłem do sklepu z płytami, to widziałem tylko płyty z ich muzyką. Gdy zapytałem, czy są tu jakieś płyty z Europy czy Ameryki, to usłyszałem od sprzedawcy pytanie: „a co, nasza muzyka ci się nie podoba?”. Proste! W naszym kraju nie mamy należytego wsparcia dla polskiej muzyki! To nienormalne.

Powiedź coś proszę o swojej płycie „Boża krówka”. Bardzo podoba mi się tytuł.

To trzypłytowy album z okazji czterdziestopięciolecia mojej pracy artystycznej. Ten jubileusz obchodziłem w ubiegłym roku i postanowiłem nagrać na nowo 45 swoich piosenek. Kiedyś w PRL powstało hasło „Tysiąc szkół na tysiąclecie” (śmiech), więc ja postanowiłem czterdziestoma pięcioma utworami świętować czterdzieści pięć lat mojej pracy. Zawarte w albumie piosenki w większości nagrałem kiedyś sam lub nagrali je różni wykonawcy. Jestem np. kompozytorem piosenki do serialu TV „M jak miłość” (śpiewa Wojtek Gąssowski) czy „Samo życie” (śpiewa Stachurski). Nagrałem dużo muzyki filmowej i piosenek dla różnych wykonawców. W albumie „Boża krówka” jest dokładny opis tego, kto te moje piosenki ma w swoim repertuarze. Jest tam i Budka Suflera i Perfect, ale też BayerFull i Tercet Egzotyczny. Kocham muzykę i nie ma dla mnie znaczenia jej rodzaj. Wolę zagrać dobrze polkę niż słabo rock and rolla. Liczy się przede wszystkim jakość, nie ilość. Nie nagrałem jakiejś kosmicznej liczby piosenek. Kiedyś wydawało mi się, że skoro nagrałem ponad 350 płyt i część z nich to płyty multiplatynowe, więc to jest dość dużo. Potem zagrałem z pewnym gitarzystą z USA, Tommym Denanderem i okazało się, że on nagrał dwa tysiące płyt. Zapytałem go, jak to zrobił, bo mnie się wydawało, że moje 350 płyt to już poważny wynik. Odpowiedział: „Wiesz, mam taką gitarę, która się nie rozstraja, biorą mnie co chwilę do studia, więc rano zagram jakieś country, potem jakąś rockową płytę, a wieczorem heavy metal. I tak jakoś się uzbierało”.

À propos tego zawodu. Ktoś kiedyś tak scharakteryzował mój zawód: większość artystów musi w swoim życiu poradzić sobie co roku z odrzuceniem, jakiego nie doznają inni ludzie w ciągu całego życia. Jako muzyk potwierdzam to w 100%. Większość muzyki stworzonej przez artystę nikogo nie interesuje. Artysta w swoją pracę wkłada całą duszę, chęci, umiejętności i całe swoje serce. Potem często jego dzieło i marzenia okazują się bańką mydlaną i porażką. Tego, co zrobił, nikt nie chce, natomiast wszyscy przekonują go, że zmarnował czas, że może jest jednak dla niego jakieś inne, ciekawsze i bardziej sensowne zajęcie. Jeżeli jednak komuś uda się osiągnąć sukces, to nie jest on kwestią umiejętności i zdolności (zakładam, że większość artystów to ma), lecz najczęściej szczęścia. Nie ma przecież recepty na przebój. Ciężko przewidzieć, że jakaś piosenka będzie przebojem. Również ciężko przewidzieć, że coś stanie się sukcesem. Natomiast jeśli uda się osiągnąć sukces to dla mnie mniej istotna jest duża sprzedaż płyt czy komercyjne wydarzenia temu towarzyszące. Ważne jest, że kiedy wychodzę na scenę, tak jak np. na Przystanku Woodstock w 2014 roku, i słyszę, że piosenkę „Jolka Jolka” śpiewają dzieci, których nie było na świecie, kiedy utwór powstał, kiedy słyszę, jak śpiewają i recytują każde słowa tekstu, że z jakiegoś powodu nauczyli się tej piosenki na pamięć i umieją ją zaśpiewać, że specjalnie przybyli w to miejsce, by ją zaśpiewać z nami, to jest to taka chwila, którą ciężko w ogóle opisać. To, jakbym wzlatywał do nieba, to poczucie jakiegoś rodzaju spełnienia, to rodzaj nieprawdopodobnego wręcz szczęścia. Wówczas czuję, że nie zmarnowałem swojego życia, bo komuś daję radość i jednocześnie biorę ją od innych. Taki stan przeżyłem wielokrotnie, więc wiem, że niezależnie od trudności właśnie dla takich chwil warto robić to, co robię.

Rozmawiała: Ilona Adamska

fot. Archiwum prywatne / SONY MUSIC

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Akceptuję zasady Polityki prywatności