Zostań członkiem

Otrzymuj najlepsze oferty i aktualizacje dotyczące Magazynu LBQ.

― Reklama ―

spot_img

Co w święta cieszy, a co stresuje najbardziej? Najnowszy raport o tym, jak Polacy przeżywają świąteczny czas

Niemal 50 proc. Polaków wskazuje, że największą radość w święta czerpią ze spędzania czasu z bliskimi przy stole oraz z unikalnej atmosfery i dekoracji....
Strona głównaWywiadyMieczysław Szcześniak: Wdzięczny, otwarty...

Mieczysław Szcześniak: Wdzięczny, otwarty…


Niedoszły naukowiec, dojrzały muzyk, kompozytor, wokalista. Nam opowiada nie tylko o swojej najnowszej płycie Songs From Yesterday, ale także zdradza, gdzie wraca jak do domu.

 

Podobno jako dziecko chciał Pan zostać naukowcem… Skąd w takim razie pomysł, aby swoje życie związać z muzyką?

– Zawsze byłem ciekawy, jak rzeczy funkcjonują, jako małego człowieka interesowała mnie przede wszystkim materia – przyroda, rośliny, zwierzęta, chemia. Kiedy zacząłem podrastać – dołączyła fascynacja zjawiskami niematerialnymi. Muzyka jest idealnym połączeniem obu – więc ja mogło stać się inaczej? Przekładanie tego, co rodzi się w głowie i w sercu, na język ciała, strun głosowych, operowanie barwami, rytmem, harmonią, poezją – to najpiękniejsza przygoda mojego życia.

Wiem, że w młodości słuchał Pan przeróżnej muzyki i dopiero, kiedy usłyszał Pan Arethę Franklin, która śpiewała z chórem gospel, doznał Pan olśnienia. Zafascynował się Pan także jej polskim „odpowiednikiem” – Grażyną Łobaszewską. Co najbardziej podobało się Panu w tych brzmieniach? Co sprawiło, że właśnie ten rodzaj muzyki stał się Panu najbliższy?

– Wszystko, co najbardziej cenię: muzykalność, barwa głosu, operowanie rytmem, ekspresją, prawda przekazu, improwizacja, emocje, osobowość. Nieprzypadkowo nazwano te gatunki muzyką soul – muzyką duszy. Porusza ciało i duszę, każe iść głęboko wewnątrz siebie i zabiera tam słuchacza. Odkrywa i terapeutyzuje, wzmacnia puenty.

W jednym z wywiadów powiedział Pan, że za śpiewanie nie dostaje się Nobla, ale wierzy Pan, że muzyka może być inspiracją do wielkich rzeczy…

– Piękne i ważne teksty zaklęte w muzykę działają na wyobraźnię natychmiast i silnie. Wiem po sobie, ile zawdzięczam ważnym dla mnie piosenkom, jak rozwijały moją wrażliwość, znajomość świata i drugiego człowieka. Z każdej dobrej piosenki można się czegoś nauczyć, zwrócić uwagę, poznać świat innego człowieka, zainspirować się. I to w przyjemnej formie i bez psychoterapii (śmiech).

Pana najnowsza płyta Songs From Yesterday nagrana wspólnie z Krzysztofem Herdzinem to z jednej strony hołd złożony wykonawcom światowego formatu, z drugiej spotkanie dwóch znakomitych artystów, którym muzyka daje ogromną radość… Trzeba przyznać, że poprzeczka zawieszona dość wysoko, bo zdecydowaliście się na utwory z repertuaru największych: Johna Lennona, Marvina Gaye’a, Stevie’ego Wondera. Czy kierował się Pan jakimś kryterium wybierając kolejne utwory do swojego repertuaru?

– Kryterium było proste: wybraliśmy z Herdzinem piosenki, które nas kształtowały, które lubiliśmy nie tylko dlatego, że były popularne, ale i z powodu pięknych kompozycji (jak Wonder, Bacharach etc) , świetnych artystów, tekstów, które są kultowe i dobrych wykonań. I – jak to ze standardami bywa – chcieliśmy je włożyć w swój świat, opowiedzieć te ważne historie po swojemu, zinterpretować i odkryć, co jeszcze w nich ukryte, a ważne. Ale przede wszystkim – mieliśmy radość ze wspólnego muzykowania na znane tematy. Tak jak robi się to w operze czy w jazzie.

Do kogo kierujecie ten wyjątkowy album? Szufladkujecie jakoś swoich odbiorców?

– W Polsce mamy świetną publiczność – nierozpieszczaną przez media, które zwariowały na temat słupków oglądalności. Każdy odbiorca chce wzruszenia, zachwytu, zaskoczenia odkryciem czegoś ważnego – dlatego na nasze koncerty przychodzą ludzie jak Polska długa i szeroka, którzy na dodatek płacą za bilety. W niektórych miastach bilety sprzedane są już na grudniowe koncerty, więc dedykujemy je ludziom, którzy pragną – i napoimy ich z wielką przyjemnością (śmiech). Na możliwie najlepszym poziomie.

Krzysztof Herdzin jako jeden z nielicznych artystów z powodzeniem łączy działalność na polu muzyki klasycznej i jazzowej, filmowej oraz pop. Współpracował z Anną Marią Jopek i Zbigniewem Wodeckim, a także koncertował u boku Richarda Bony. Jak Wam, z kolei, razem się pracowało?

– Krzysiu jest nie tylko superzdolny – to także superkumpel, pasjonata, wrażliwy i uważny człowiek, rozwijający się ciągle inspirator, miłośnik świata i ludzi. Pracować z kimś takim i nad takim projektem – to spełnienie marzenia o muzykowaniu i kolegowaniu, co w każdej dziedzinie życia jest nieczęste. Cenię sobie to bardzo i wdzięcznym za to i Krzyśkowi i losowi. Każdą minutę z nim spędzoną – cenię. Sami Państwo wiecie, że to coś!

Fani różnie interpretują, a czasem nadinterpretują utwory swoich idoli. Zdaję sobie sprawę, że artyści raczej nie powinni tłumaczyć się ze swojego „dzieła”, ale proszę powiedzieć, jaka idea przyświecała Wam – artystom – przy tworzeniu tej płyty?

– Wszyscyśmy skupiali się na muzykowaniu, formy były otwarte, więc improwizowaliśmy. Ponieważ nagrywaliśmy w studiu – ale na żywo, wszyscy (jeszcze Robert Kubiszyn na basie i Cezary Konrad na bębnach) byli bardzo skoncentrowani i dawali, co mają najlepszego. Jednak to teksty, opowiadanie, zdecydowały najbardziej o formach i treściach na tej płycie. Cieszę się, że Krzysiek to rozumie i umożliwił przez aranżacje i akompaniament na wyeksponowanie tej strony wielkich hitów.

DSC_5972

Mówią o Panu, że „swoją twórczością reprezentuje to, co w muzyce najbardziej finezyjne i wyszukane”. Skąd czerpie Pan inspiracje?

– To wielki komplement, proszę im podziękować. Każdy ma swoją opowieść, ja też. Staram się to robić jak najlepiej potrafię, szczerze i prawdziwie – to wszystko.

Na płycie pojawiło się 11 wyjątkowych utworów. Moimi ulubionymi są Yesterday (Lennon/McCartney) i Tears In Heaven (Eric Clapton/Will Jennings). A który utwór jest Panu najbliższy?

– Wszystkie lubię. Stało się to możliwe chyba tylko, dlatego że są zapisem chwili, nagraliśmy je tak, jak gra się koncert. Odważyłem się zinterpretować „Tears In Heaven” Erica Claptona, bo też kogoś straciłem. Może dlatego jest mi wyjątkowo bliski.

Jako muzyk sporo Pan podróżuje. Czy w czasie wyjazdów znajduje Pan czas na zwiedzanie, poczucie atmosfery miasta, w którym akurat występuje, czy raczej cały czas wypełniają próby i przygotowania do występu? Ma Pan takie miejsce, do którego wraca jak do domu?

– Oprócz domu, jak do domu wracam do Los Angeles i do Chicago. Tu powstają moje ostatnie płyty, tu mam ludzi, którzy mnie inspirują, wspierają, muzykują i są przyjaciółmi. Wrastam po cichutku i od 8 lat w to środowisko i cieszę się tym. Zdarzyły mi się Hawaje i Meksyk. Najbardziej lubię zwiedzać ludzi i wytwory ich talentów i wyobraźni. Znajduję czas na muzea, koncerty folkowe i jazzowe, czasem operowe. Żałuję, że nie mam czasu na atmosferę miast – kiedyś mi się uda.

Gdyby mógł Pan określić siebie trzema przymiotnikami, brzmiałyby one…
…wdzięczny, otwarty, rozwijający się.

 

Rozmawiała: Ilona Adamska