Niezwykle skromny i równie mocno utalentowany. O synestezji artystów i o tym, że ludziom potrzeba więcej tonacji durowej w życiu opowiada Mikołaj Stroiński.
Preferuje Pan tworzyć muzykę filmową dla produkcji amerykańskich, polskich czy europejskich?
– Projekty, które wolę, nie mają narodowości. Mój gust nie jest dyktowany geolokalizacją tych projektów, tylko faktem, czy ja bym czerpał przyjemność z poziomu odbiorcy czy też – w przypadku gier wideo – z poziomu gracza. Jeżeli jest taki projekt, który chętnie bym sam odbierał – serial, film czy gra – to bardzo chętnie. I taki projekt może pochodzić zarówno ze Stanów, jak i z Europy.
Nie odczuwa Pan różnicy pomiędzy amerykańską czy polską produkcją?
– Różnica jest na pewno bardzo duża w budżecie. Spotkałem się z opinią, że kino europejskie jest kinem reżyserów, podczas gdy produkty amerykańskie – zarówno telewizyjne, jak i filmy – są bardziej sfokusowane na odbiór. Bardziej patrzy się na zapotrzebowanie niż na to, co artysta chce powiedzieć – generalizuję tu oczywiście. Komercja jest tu kluczowym słowem i to w najlepszym tego słowa znaczeniu. W Polsce nieraz nadaje się mu pejoratywne znaczenie. Ja się z tym nie zgadzam, ponieważ jeśli coś jest dla ludzi, to niekoniecznie jest to złe. Z drugiej strony dążę do tego i pragnę brać udział w projektach nacechowanych artystycznie. Zależy mi, by zarówno muzyka, którą tworzę, jak i filmy, w których biorę udział, miały solidną treść. Gdy tak się, zdarzy odczuwam największą satysfakcję.
Czyli co Pana najbardziej musi skusić, aby zechciał Pan stworzyć muzykę? To jest impuls? Instynkt?
– To jest coś takiego, co pani ma, jak pani zobaczy zwiastun filmu i pomyśli: „Chcę iść na ten film!”.
Czyli to musi być miłość od pierwszego wejrzenia?
– Nie wiem, czy miłość, ale to musi być bardziej kompatybilność. Przykładowo gra „Wiedźmin”: czytałem książki o Wiedźminie, gdy byłem nastolatkiem, i z drugiej strony grałem w gry fantasy, i z trzeciej strony tworzyłem muzykę, zatem dla mnie to był idealny mariaż tych trzech rzeczy. Od zawsze chciałem stworzyć muzykę do „Wiedźmina” i na szczęście zrobiłem do trzeciej, najfajniejszej części. Osobista satysfakcja jest dla mnie bardzo ważna przy doborze projektu.
Miłym zaskoczeniem natomiast była serialowa produkcja Polskiego HBO, „Bez tajemnic”. Robiłem muzykę do 2. i 3. sezonu. Jest to serial o psychoterapeucie, który prowadzi rozmowy ze swoimi pacjentami. Bardzo inteligentny serial, który z ogromną przyjemnością oglądałem i tworzyłem do niego muzykę. Świadomość brania udziału w tak inteligentnym projekcie jest niesamowitą nagrodą.
Muzyka współczesna. Co Pan o niej sądzi?
– Świetne pytanie. Odpowiem na nie z punktu odbiorcy amerykańskiego: jestem bardzo wdzięczny losowi, że dane jest mi żyć w obecnym okresie. Jest to niesamowite, że mogę pójść na koncert Arvo Parta czy Philipa Glassa, czy też innych współczesnych kompozytorów. Gdybym żył sto lat wcześniej, byłoby to dla mnie załamujące – miałbym świadomość muzyki, która nadejdzie w przyszłości i nie dane mi będzie jej doświadczyć. W jazzie natomiast wolno wszystko – podobnie jak w klasyce. Większość zakazów opadła, granice zniknęły – to jest niezwykle interesujące i daje wielkie możliwości. W muzyce popularnej nastąpiło łączenie gatunków i powstały nowe. W erze Internetu i technologii bardziej dostępnej wypłynęło wielu artystów. Dodam natomiast, jeżeli chodzi o muzykę współczesną, popularną, odczuwam ból z jednego powodu – nie jest to muzyka, która nabiera swojej wartości od strony instrumentalnej czy wokalnej. Na pierwszym planie jest produkcja i to, by brzmiała ona „tłusto”, pełnie, bardzo nowocześnie. Nie usłyszymy już niestety wykonawców na miarę Marka Knopflera na gitarze, który będzie siłą napędową zespołu, nie usłyszymy Freddie’ego Mercury’ego. Nie usłyszymy świetnych gitarzystów, świetnych klawiszowców. To wszystko jest niestety przykryte płaszczem wymagań współczesnej produkcji.
Nastąpił regres kulturowy?
– Bardzo dobre pytanie. W Ameryce – nie sądzę. Tam cały czas stawia się na to, co jest nowe i poszukuje się nowych nurtów. W Polsce występuje nie tyle regres, ile stagnacja. Szczególnie jeśli słucha się radia i słyszy się utwory te same, co w latach 90. Przydałoby się z niektórymi rzeczami ruszyć do przodu.
A Pana zdaniem z czego to wynika, że brakuje nam tej świeżości?
– Wydaje mi się, że jest to negatywnie napędzające się koło. Z jednej strony jest DJ radiowy, który będzie puszczał kawałki nakazane odgórnie, przy świadomości, że tego właśnie oczekują słuchacze. Z drugiej strony natomiast jest społeczeństwo, którego gusty są kształtowane w dużej mierze właśnie przez to, co leci w radiu.
Czyli nie mamy tej odwagi?
– To nie jest odwaga narodowa, której nam brakuje, tylko odwaga komercyjna. Moim zdaniem ta stagnacja bierze się z sentymentalizmu do rzeczy, które były. Chcemy się ich trzymać, ponieważ one trzymają nas w kontakcie z przeszłością, która – w błędnym odczuciu wielu – była wspaniała. I jest ciepło, przyjemnie i wiadomo, jak jest, dlatego dobrze jest posłuchać zespołu Queen, po którym wiadomo, czego się spodziewać. Wiadomo, jak się ta melodia zakończy. I po co coś nowego, skoro stare jest nadal fajne. Oby ta tendencja przeminęła.
Jak powstaje muzyka w Pana głowie pod obraz?
– Najpierw muszę bardzo długo rozmawiać z producentem, by wiedzieć, czego on sobie życzy, jakie funkcje ma spełniać muzyka. Czy jest coś, czego nie wiem o obrazie. Później bardzo długo myślę i chodzę na spacery, które bardzo pomagają oddalić się od problemu i nabrać do niego perspektywy. Brak bliskości z klawiaturą bardzo to ułatwia, bo nie koncentruję się na narzędziu, tylko koncentruję się na procesie twórczym. Następnie, gdy wracam do domu, robię notatki na każdy etap rozwoju tematu. I w pewnym momencie do gry wchodzą instynkty, które nabyłem po latach pracy z obrazem. Odgrywają one bardzo dużą rolę. To są dla mnie swego rodzaju impulsy, które wyzwalają harmonie, pewne dźwięki. Na końcu jest ten proces „kładzenia kafelków”.
Uważa Pan, że gdyby Mozart – geniusz muzyczny – żył, to tworzyłby muzykę do gier?
– Tak! Uważam, że bardzo by chciał. Ponieważ Mozart był człowiekiem bardzo progresywnie myślącym i takim wariatem-geniuszem muzycznym. Nie wiem, czy umiałby się wgryźć w ten świat, ale jeśli już by się wgryzł, to na pewno zrobiłby coś niesamowitego.
Też by się bawił muzyką, jak np. – załóżmy – Björk, która tworząc muzykę do swojej płyty „Medulla”, nagrywała przypadkowe dźwięki wokół siebie, np. w kawiarni, w której aktualnie siedziała, a następnie je przerabiała? Mozart również chciałby się bawić w ten sposób muzyką?
– Tak, tak! Bo on bawił się konwencją w swych czasach. Bardzo ją łamał. Björk bawiła się produkcją – w jej przypadku kluczową rolę grał na pewno pogłos, który dawało dane pomieszczenie, gdzie nagrywała owe dźwięki.
Muzyka ma swój kolor?
– Oj tak! Muzyka ma swój kolor i to jest temat na osobną rozmowę. Ale właśnie Mozart na pewno wziąłby ten element jako narzędzie do swojej pracy w sposób świadomy.
A Pan odczuwa tę synestezję? Czyli łączenie różnych zmysłów.
– Nie w sposób ogólnie pojęty. Spotkałem się z taką osobą, która faktycznie naturalnie przypisuje kolory muzyce i nie może uciec od tego procesu – dla nich dana harmonia muzyczna jest np. żółta lub niebieska i zawsze taka będzie. Ja natomiast nie należę do tej grupy, mimo że również świadomie operuje kolorem w muzyce. Jeżeli piszę muzykę do horrorów, to wiadomo, że będę dobierał ciemne barwy i to ma swoje przełożenie w tym, jak muzyka brzmi. Jeżeli muzyka jest „jasna”, to używa się bardziej otwarcie brzmiących barw w górnym rejestrze. Mówi się też, że są brzmienia pastelowe w muzyce. To jest bardzo szerokie określenie, które ciężko zdefiniować.
I jakby Pan to opisał?
– Nie jestem pewien, czy jestem w stanie słowami to wyjaśnić. W pewien sposób są to otwarte brzmienia, charakteryzujące się pewnym brakiem definicji harmonicznej. Na przykład Sade jest artystką, której muzyka jest zabarwiona pastelowo. To jest bardzo indywidualna rzecz, ja tu chyba nie przekażę żadnej wiedzy, która jest encyklopedyczna, której należy się trzymać. Jednak mogę powiedzieć, iż piękno muzyki jest w tym, że każdy ją indywidualnie odbiera i najfajniej jest, jeśli ktoś nada jej swoje kolory i do tego jeszcze pojedyncze odcienie. Najmniej fajnie jest, kiedy ktoś prosi mnie, bym nadał muzyce bardziej zielonej lub niebieskiej barwy, bo wtedy muszę udawać, że wiem, o czym mowa (śmiech).
Współcześni kompozytorzy. Kogo Pan ceni? Hans Zimmer, Eric Serra?
– W jakiej muzyce?
Filmowej.
– Bogiem muzyki filmowej jest John Williams. Nie ma na świecie osoby, która by go nie ceniła. Dlaczego? Dlatego że to jest człowiek, który przyczynia się do tego, jakie są filmy Spielberga. To jest człowiek, który stworzył największe tematy muzyczne do „Gwiezdnych wojen”, najnowszego „Supermana” czy „E.T.”. To jest człowiek, który zgłębił historię muzyki klasycznej bardzo, bardzo, bardzo dokładnie i wziął słownictwo, jakim operowano przez cale wieki, a następnie zastosował do współczesnych filmów, przez co są one niezwykłe. Jest to bardzo mądry człowiek i bardzo mądry muzycznie również. Hans Zimmer. Zupełnie inne spektrum muzyczne. Bardzo cenię tego artystę. To akurat kompozytor, na którego temat toczą się bardzo duże dyskusje i wielu kompozytorów klasycznych nie jest w stanie go docenić.
Dlaczego?
– Ponieważ był pewien okres w twórczości Zimmera, gdy to stosował muzykę instrumentów orkiestry symfonicznej w sposób rockowy, za czym idzie pewne uproszczenie w brzmieniach, gdzie ludzie, którzy studiują kompozycję klasyczną, mogą się z tym nie zgodzić, albowiem to jest zbyt proste. Należy pamiętać, że Hans Zimmer jest przede wszystkim kompozytorem filmowym i ja jeszcze nie spotkałem się z filmem, do którego on tworzył muzykę, na którym bym się nudził. Jest innowatorem – nie boi się nagrać dziesięciu zestawów perkusyjnych naraz, jak to zrobił ostatnio do muzyki „Supermana”. Zimmer ma nieustannie zwariowane pomysły i jest swoim odzwierciedleniem w filmach. Cały czas jest innowacyjny i jest muzycznym duchem Hollywood, bo ten świat Hollywood jest również bardzo innowacyjny.
Czy chciałby Pan skupić się na polskich produkcjach?
Zawsze byłem i pozostanę otwarty na polskie produkcje. Bez względu na to, czy jestem w Polsce czy w USA. Do Polski chciałbym kiedyś wrócić. Moje serce jest podzielone między Polską a Stanami, choć większość tego serca z pewnością jest w Polsce.
Chciałby Pan coś zmienić w polskiej muzyce? Ulepszyć, dodać, pokazać coś nowego, właśnie coś innowacyjnego?
– Jeżeli będę w stanie tworzyć muzykę, która kogoś do czegoś zainspiruje, to bardzo dobrze. Natomiast nie mam potrzeby iść z chorągwią flagi amerykańskiej do Polski, by coś na siłę zmieniać. W polskim przemyśle rozrywkowym zaszły niesamowite zmiany i możemy być coraz bardziej dumni z tego, że jesteśmy Polakami. Chociażby „Wiedźmin” jest grą, która zarówno w USA, jak i na całym świecie cieszy się popularnością, jakiej pozazdrościć mogą inne polskie produkty. Ta gra ma taką siłę rażenia, że wytwarza swego rodzaju „histerię” w Los Angeles, w stolicy przemysłu rozrywkowego na świecie, czy też w Japonii… Jest to wspaniale, że Polacy coś takiego stworzyli i to bazując na słowiańskiej mitologii, na polskiej książce. Na czymś, co zostało stworzone stricte w Polsce. I to jest niesamowite, że w naszej kulturze istnieje taka siła i potencjał. To jest siła, która zwróciła uwagę na Polskę. Przechodzę obok gier z innych krajów i te gry nie robią po prostu takiego wrażenia. One w żaden sposób nie ekscytują. Dostaliśmy przecież Oscara za „Idę” – to również świadczy o tym, że jesteśmy świetni. I powinniśmy być dumni z naszych sukcesów i z tego, co reprezentujemy.
Pana plany na najbliższa przyszłość?
– A czym jest najbliższa przyszłość?
To pojęcie względne. Na przykład czy są artyści, z którymi chciałby Pan stworzyć najnowszy projekt?
– Na pewno chciałbym kontynuować współpracę z reżyserami, z którymi już miałem przyjemność współpracować – z Agnieszką Holland, Wojtkiem Smarzowskim, Borysem Lankoszem, Markiem Lechkim, Gregiem Zglinskim, Bartkiem Konopką, Anną Kazejak i Jackiem Borcuchem. Jeżeli zaś chodzi o muzyków, to na pewno pasjonuje mnie wizja połączenia mojej twórczości z jakimś zespołem progresywno-rockowym, np. Coldplay. Bardzo ich lubię! I z Pharrellem Williamsem.
Dlaczego akurat z nim?!
– Ponieważ wszystko, co on robi, jest świetne! Jest świetnym wokalistą, świetnym producentem i jego utwory są hitami. „Happy”… Ta piosenka ma niesamowitą siłę. Dlaczego ona jest genialna? To jest po prostu wesoły utwór i zobaczcie, że dziś nie robi się kawałków, które są wesołe. Które są tak oczywiste. Nie ma teraz utworów, w których ktoś biega po ulicy i śpiewa, że jest po prostu szczęśliwy i zdobyłby to uznanie i odbicie w tylu milionach słuchaczy.
Nie chcę obrażać nas, Polaków, ale chyba nam Polakom brakuje tonacji durowej w życiu?
– Moim zdaniem bardziej niż matur w Polsce brakuje przymusowej emigracji na np. rok do USA, abyśmy nabrali tego dystansu, dzięki któremu docenimy to, że żyjemy w Polsce. Wtedy nabierzemy perspektywy i inaczej zaczniemy postrzegać Polskę. Ja jej bardzo nabieram. Myślę, że jest to bardzo potrzebne, aby otworzyć nam umysł, aby właśnie odnaleźć tonację durową w sobie.
Rozmawiała: Marta Płusa