O wyzwaniach współczesnego sektora bankowego i finansowego, innowacjach, sprawiedliwości, różnorodności w biznesie i osobistych pasjach opowiada Monika Marcinkowska, wybitna polska finansistka, prof. dr hab. nauk ekonomicznych, wykładowczyni na Uniwersytecie Łódzkim, kierowniczka Katedry Bankowości, przewodnicząca i niezależna członkini Rady Nadzorczej ING Banku Śląskiego.
Jak definiuje Pani zrównoważone finanse i jakie są ich kluczowe elementy w kontekście współczesnej gospodarki?
Nie jestem odkrywcza, ponieważ zrównoważone finanse definiuję identycznie, jak to robi prawo, chociażby unijne. Natomiast, nie odwołując się do samych definicji ustawowych, kiedy podejmujemy jakiekolwiek decyzje finansowe, np. dotyczące udzielenia kredytu, ubezpieczenia czegoś, zainwestowania pieniędzy, to nie patrzymy wyłącznie na aspekty finansowe, ale dodajemy do tego trzy inne, czyli: troskę o środowisko naturalne (environment), zagadnienia społeczne (social) i kwestie governce, czyli ładu korporacyjnego. Zawsze podkreślam, że jest to uzupełnienie spojrzenia finansowego o owe trzy perspektywy, ponieważ czasem mylnie uważa się, że one mają je zastąpić. A zatem oceniając coś, już nie patrzymy wyłącznie na finanse (np. rentowność), ale także na te dodatkowe trzy aspekty: E, S, G – mówimy zatem o zrównoważonym rozwoju. Dlaczego to takie ważne? Ponieważ bez zadbania o ludzi i planetę nie uda się na dłuższą metę gospodarować. I ponieważ to właśnie aspekty ESG są obecnie kluczowymi obszarami ryzyka. Najprostszy przykład to zmiany klimatyczne. Fale upałów, które powodują utratę zdrowia lub nawet życia przez wiele osób czy prowadzą do tego, że ludzie nie mogą już wykonywać wielu prac. Na wielu obszarach niemożliwe staje się uprawianie roślin czy hodowla zwierząt. Wskutek topnienia lodowców podnosi się poziom wód, co zabiera część lądu. Mamy do czynienia z nagłymi zjawiskami pogodowymi – coraz częściej występują powodzie błyskawiczne, huragany. Konsekwencjami tego wszystkiego są straty również w wymiarze ekonomicznym i finansowym: mniejsze zdolności produkcyjne niektórych przedsiębiorstw, niekiedy zakłócone łańcuchy dostaw, wyższe koszty operacyjne, niektórzy tracą rynki zbytu. I od tego nie jesteśmy w stanie abstrahować, ponieważ anomalie klimatyczne w najbliższych latach, a tym bardziej w perspektywie kilku dziesięcioleci, będą narastać. I będą to olbrzymie koszty dla firm, a dla gospodarki w ogóle – znacząco niższy PKB. To oczywiście przekłada się także na kwestie społeczne, bo te koszty odczuwają także ludzie, nie tylko przedsiębiorstwa. Dodajmy, że przez upały i ich konsekwencje mnóstwo regionów na świecie stanie się nie do zamieszkania przez ludzi. Szacunki ONZ pokazują, że około 1,5 miliarda ludzi na świecie w perspektywie najbliższych 25 lat będzie musiało z powodu zmian klimatycznych migrować. Kwestie ekologiczne i społeczne są więc ze sobą nierozerwalnie związane. Dochodzi do tego perspektywa ładu korporacyjnego, jak choćby kwestia uczciwej konkurencji, szeroko pojmowanej uczciwości i sprawiedliwości w biznesie, przejrzystości. Oczywiście przykłada się to na ludzi i przedsiębiorstwa, w tym instytucje finansowe, a w konsekwencji na całą gospodarkę. W strategii finansowej Unii Europejskiej akcentuje się kwestie zrównoważonych finansów dlatego, że, mówiąc wprost, bez odpowiedniej modyfikacji, transformacji naszych przedsiębiorstw, gospodarek, nie będziemy w stanie funkcjonować w świecie. Bo to z jednej strony odpowiedzialność za świat, w którym żyjemy, z drugiej kwestia zachowania konkurencyjności. A instytucje i rynki finansowe najłatwiej mogą wymóc na przedsiębiorstwach te zmiany, udostępniając im (bądź nie) pieniądze, uzależniając cenę pieniądza również od poziomu ryzyka ESG, a nie tylko ryzyka finansowego. I jakkolwiek wiele osób argumentuje, że polityka klimatyczna jest zbyt kosztowna, to warto podkreślić, że wiele badań wskazuje, że koszty, jakie świat będzie ponosić wskutek zmian klimatu (jeśli nie będziemy im przeciwdziałać), znacznie je przewyższają. Kluczowym problemem jest zatem zdobycie się na to długoterminowe spojrzenie, a nie tylko „tu i teraz”.
Najważniejsze wyzwania związane z wdrażaniem zrównoważonych finansów w sektorze bankowym i finansowym?
Zacznę od barier związanych z wdrażaniem szeroko pojmowanego nurtu zagadnienia ESG. Jako pierwszy punkt wskazałabym niepełną czy wręcz niewielką akceptację społeczną dla tych zagadnień. Wciąż jest mnóstwo negacjonistów klimatycznych, czyli osób kwestionujących zmiany klimatyczne i fakt ich pogłębiania przez działalność człowieka, ludzi nieodróżniających pogody od klimatu. Widać też w niektórych środowiskach falę oburzenia, nawet hejtu, wobec wszelkich podejmowanych prób dbałości o klimat (co wydaje mi się pewną aberracją). Ten brak akceptacji społecznej związany jest po części również z tym, że są to zadania dosyć kosztowne, często znacznie droższe od standardowych, tradycyjnych, które nas zakotwiczają w tych dotychczasowych, nazwijmy to umownie, brudnych technologiach. Oczywiście zagadnienia środowiskowe są bardziej wyraziste, ale identyczna kwestia dotyczy aspektów społecznych. A wszak wydawałoby się, że zagadnienia takie jak np. godziwe, bezpieczne warunki pracy, respektowanie praw człowieka, brak dyskryminacji, to kwestie bezsporne.
Jeśli chodzi o wyzwania związane z wdrażaniem zagadnień ESG w instytucjach finansowych, to oczywiście przede wszystkim „tsunami regulacyjne”. Mnogość regulacji i szybkie tempo ich wdrażania jest sporym wyzwaniem dla wszystkich. Natomiast na instytucje finansowe nakładane są znacznie większe obowiązki, stąd jest to większy ciężar. Na kwestie ESG w instytucjach finansowych patrzymy głównie przez pryzmat ryzyka, na jakie będą one narażone pośrednio – poprzez swoich klientów czy inwestycje i jakie to będzie miało konsekwencje dla nich. I to wiąże się z dwiema kolejnymi barierami. Pierwsza to sama metodyka pomiaru ryzyka ESG, ponieważ jest to coś nowego i odmiennego od „tradycyjnych” rodzajów ryzyka. To przede wszystkim kwestia znacznie dłuższego horyzontu czasowego i większej trudności przewidywania samych scenariuszy (np. przebiegu zmian klimatycznych) oraz prawdopodobieństwa, z jakim one mogą się zrealizować. To też się wiąże z kolejnym wyzwaniem – dostępnością dobrej jakości danych. Żeby móc cokolwiek policzyć, oszacować w sposób wiarygodny, trzeba opierać się na wiarygodnych danych. A tych jest wciąż niewiele. Stąd inicjatywy różnych instytucji finansowych (także wspólne), które zmierzają do tego, żeby wesprzeć klientów właśnie w dostrzeganiu i pomiarze ryzyka – bo to na tym później opierają się instytucje finansowe, gdy dokonują analiz ryzyka, na jakie one pośrednio są narażone.
Jakie są Pani główne zadania i wyzwania jako przewodniczącej i członka Rady Nadzorczej ING Banku Śląskiego? Jakie cele strategiczne stawia sobie Pani w tej roli?
Mam kilkunastoletnie doświadczenie w pracy w radach nadzorczych różnych instytucji finansowych. Natomiast w roli przewodniczącej jestem zaledwie pół roku i dopiero ją kształtuję, buduję – trochę na podstawie mojej wizji ładu korporacyjnego jako takiego, trochę na podstawie wcześniejszych doświadczeń i inspiracji czerpanych od innych i trochę wreszcie na podstawie relacji z koleżankami i kolegami z rady i – rzecz jasna – osób z kluczowych funkcji w banku. Podchodzę do tej roli oczywiście z poczuciem wielkiej odpowiedzialności, nie tylko tej formalno-prawnej. Generalnie patrzę na spółki, czy szerzej podmioty, które są nadzorowane, przez pryzmat ich odpowiedzialności względem interesariuszy. Polskie prawo wymaga (i bardzo słusznie), by rada nadzorcza dbała o dobro spółki. Natomiast ważne jest, jak rozumiane jest owo dobro spółki. Ja zawsze postrzegałam spółkę właśnie jako wiązkę interesariuszy. Nie działam w interesie właściciela czy głównego inwestora, moją troską mają być też interesy akcjonariuszy mniejszościowych. Oczywiście akcjonariusze to tylko jeden interesariusz. Zwłaszcza w bankach jest bardzo istotnym, żeby zadbać o klientów, kooperantów, a także szeroko rozumianych konkurentów z systemu finansowego, bo jesteśmy ze sobą powiązani stabilnością systemową, więc to jest pewna specyfika konkurowania w tym sektorze. W związku z pytaniem o to, jak postrzegam swoją rolę – ja jej nie lubię ograniczać i mam nadzieję że w istocie nie ograniczam jej do stricte funkcji nadzorowania, monitorowania, audytu, dbałości o zgodność z przepisami. Ale też bliska jest mi funkcja doradczo-motywacyjna dla zarządu czy w ogóle instytucji. Akurat ING Bank Śląski jest świetną organizacją o fenomenalnej kulturze organizacyjnej (bardzo ją lubię!), otwartą, pełną szacunku i dbałości. Zauważyłam dosyć dawno, że jest to świetny, bardzo bezpieczny i stabilny bank, bardzo dobrze zarządzany. Paradoksalnie, to może być niebezpieczne dla rady nadzorczej, ponieważ może uśpić jej czujność. Tak, mam tutaj komfort psychiczny, że pracuję akurat z tymi ludźmi i w tej kulturze organizacyjnej. Moim celem może być tylko tego rozwijanie.
Jakie zmiany w strategii lub operacjach ING Banku Śląskiego miały największy wpływ na jego rozwój w ostatnich latach? Jakie inicjatywy uważa Pani za kluczowe dla dalszego rozwoju banku?
Nie można wskazać jednej czy nawet kilku kwestii – obecna pozycja ING Banku Śląskiego jest efektem spójnych, konsekwentnych działań, poczucia odpowiedzialności, szanowania klientów i pracowników, stabilnego wzrostu, konserwatywnego podejścia do ryzyka, inwestowania w nowoczesne rozwiązania, budowania partnerstw.
Jeśli zaś chodzi o dalszy rozwój, to myślę, że teraz kluczowe znaczenie ma stałe wdrażanie nowych technologii. ING jest bankiem zaawansowanym technologicznie. Ale trzeba mieć świadomość, że na świecie zmiany technologiczne oraz konieczność dostosowywania się do nowych regulacji powodują, że firmy finansowe, a banki w szczególności, muszą z inwestycji w technologie uczynić stały punkt strategii. I nie inaczej jest w przypadku ING. Myślę, że teraz największym perspektywicznym wyzwaniem będzie kompleks nowej architektury technologicznej. I to są rzeczy, które już się dzieją, np. chmura, sztuczna inteligencja, struktury API. Klient je niekoniecznie widzi, natomiast one jak najbardziej wpływają na to, w jaki sposób on będzie obsłużony, czy będzie zadowolony z produktów, które mu zaoferowano i z jaką łatwością – i na ile bezpiecznie – z nich korzysta. Ale w znacznie większym stopniu to kwestia usprawnienia pewnych procesów wewnętrznych. Jako kluczową rzecz wskazałabym więc dostosowania technologiczne, inicjatywy technologiczne, ale także kwestie, od których zaczęłyśmy naszą rozmowę, czyli zrównoważony rozwój, konsekwentne wdrażanie aspektów ESG w całym banku.
ING jest bardzo głęboko zaangażowany w te zagadnienia, co mnie cieszy, bo lubię się angażować w projekty bliskie moim wartościom. W tym banku rzeczywiście są one głęboko zakorzenione i uwzględnione w strategii (przekrojowo, przez cały bank, nie jako odrębny nurt, odrębna inicjatywa). Siłą rzeczy to zagadnienia, które są też niezwykle rozwojowe i zawsze da się je jeszcze mocniej zintegrować ze strategią, z dalszym rozwojem. I to akurat bank ING robi.
Jak ocenia Pani obecny stan równowagi płci w zarządach i radach nadzorczych firm w Polsce oraz w Europie?
Równowagi tej, oczywiście, nie ma. To nie jest odkrywcze stwierdzenie. Istnieje mnóstwo raportów wskazujących, jak źle to wygląda w Polsce, ale i na świecie. Spójrzmy choćby na statystyki dotyczące polskich spółek giełdowych. One są zatrważające! I nie mam tu wyłącznie na myśli danych o strukturze zarządów i rad nadzorczych pod względem płci. Problem jest głębszy. Zerknijmy na oświadczenia spółek o stosowaniu Dobrych Praktyk Spółek Notowanych na GPW. Zaskakujące i przerażające jest dla mnie to, że zasada mówiąca, by mieć politykę różnorodności wobec zarządu i rady nadzorczej, jest respektowana w tak niewielkim stopniu: tylko 10% spółek ją stosuje. W bankach jest z tym znacznie lepiej, bo aż 2/3 banków. Niemniej dla mnie jest druzgocące czytanie komentarzy i wyjaśnień spółek, dlaczego nie stosują zasady dotyczącej równowagi płci (a dokładnie: raptem posiadania polityki w tym zakresie).
Kolejna kwestia to jak niewiele spółek stosuje zasadę wymagającą prezentacji wskaźnika równości wynagrodzeń – kobiety vs. mężczyźni. Tu jest nieco lepiej, bo 22% spółek, ale wciąż jest to bardzo niski odsetek (zaskakująco niski). I tu znów w bankach jest znacznie lepiej (aż 85%), ale banki mają tu dodatkowe zasady, wprowadzone przez Europejski Urząd Nadzoru Bankowego. Dlaczego zatem brak jest tej równowagi i co z tym zrobić? Wiemy dobrze, że na polskiej giełdzie wprowadzono miękkie prawo, zalecenie, rekomendację 30% udziału płci niedoreprezentowanej (oczywiście najczęściej tą płcią niedoreprezentowaną są kobiety, ale zdarzają się przypadki odwrotne). I jak wspomniałam, niewiele podmiotów to spełnia. Mamy na horyzoncie dyrektywę unijną, która wymaga zapewnienia równowagi płci. To nie jest jeszcze relacja 50 na 50, te przepisy przewidują relatywnie niskie pułapy udziału płci niedoreprezentowanej: 40% dla rady nadzorczej bądź 1/3 łącznie dla zarządu i rady nadzorczej. To będzie poważne wyzwanie dla wielu spółek. To temat, który jest dużym problemem. Niech dowodem będzie choćby fakt, że wspomniana dyrektywa była dyskutowana przez 10 lat. Aż 10 lat zabrało Unii Europejskiej jej uzgodnienie! I kiedy mówimy o wymogach – czy to regulacji czy quasi-regulacji – to muszę przyznać, że mam problem z parytetami. Uważam, że one są złe. Ale natychmiast chcę dodać, że nie wymyślono niczego lepszego. Tylko w krajach, gdzie wprowadzono je jako twardy wymóg (zwłaszcza jeśli idą za tym konkretne sankcje), widać, że nastąpiły zmiany. Boję się parytetów. Tu wiele zależy od mądrości właściciela, bo jeżeli będzie chciał wdrożyć ten wymóg prawny raptem tak, by po prostu go wdrożyć (a nie osiągnąć faktyczny cel zakładany przez te regulacje), to jest tutaj ryzyko, że wprowadzi jaką bądź kobietę do rady nadzorczej albo doda w zarządzie stanowisko dla kobiety, powierzając jej mało znaczące obszary, tylko po to, żeby osiągnąć wymaganą wartość wskaźnika. Czyli chodzi o jak najmniejszą – formalną – zmianę, byleby „odhaczyć” wymóg prawny. Zdarzają się tacy właściciele. I to jest właśnie to, czego się bardzo boję, w odniesieniu do parytetów. Są też oczywiście mądrzy właściciele, jest rynek giełdowy, który, mam nadzieję, będzie pewne rzeczy wymuszał (jak wiemy, polski rynek akurat na tę kwestię, niestety, nie zwraca zbytnio uwagi). Mądry właściciel wykorzysta nowe wymogi w mądry sposób, bo wszak jest mnóstwo kobiet, które mają pełne kompetencje i duże aspiracje. Tym, co może być problemem, to często ich niewielkie doświadczenie. Myślę, że to jest główna bariera i powód, dla którego tak powoli rośnie wskaźnik udziału kobiet w radach nadzorczych czy zarządach. Bo oczywiste jest, że do tych organów nie można powołać kogoś, kto nie ma doświadczenia. A doświadczenie zdobywa się latami. Siłą rzeczy jest to zatem proces rozłożony w czasie.
Stąd moje zaniepokojenie, kiedy patrzę na obecne statystyki dotyczące polskich spółek, a dyrektywa ma wejść w życie już za półtora roku. To nie jest dużo czasu, a wiele spółek będzie musiało dokonać bardzo istotnych zmian w składach organów. Stąd właśnie zagrożenia, że znajdą się w nim osoby przypadkowe, z „punktami za płeć” (jak niegdyś za pochodzenie). Rodzi się też niebezpieczeństwo, że skoro teraz mamy dużo do nadrobienia i potrzebujemy dużo kobiet do zarządów, rad nadzorczych czy na niższe szczeble kierownicze (bo to jest pewna gradacja i zdobywanie doświadczenia), będzie to demotywujące dla mężczyzn, którzy mają odpowiednie kwalifikacje, aspiracje. Nagle sytuacja może się odwrócić i to oni zaczną zderzać się z pewnym sufitem, no bo teraz jest zielone światło dla kobiet. Mam nadzieję, że to nie jest wielkie ryzyko i mądre organizacje sobie z tym poradzą. Znów muszę pochwalić ING Bank Śląski, który bardzo dba o zachowanie równowagi płci. Do niedawna i w zarządzie, i w radzie nadzorczej udział kobiet i mężczyzn był równy. Od kwietnia mamy 9 osób w radzie nadzorczej, więc to matematycznie niemożliwe, ale wskaźnik jest najbliższy 50%. Jeśli zaś chodzi o wnętrze spółki, to warto podkreślić, że także w polityce sukcesji wymagane jest uwzględnianie równowagi płci. Nie osiągnie się parytetu w zarządzie i radzie nadzorczej, jeżeli tego nie będzie w kulturze danej organizacji.
Jakie korzyści przynosi firmom różnorodność płci w zarządach i radach nadzorczych?
Jestem często proszona o przytoczenie wyników badań dowodzących, że wyższy udział kobiet w zarządzaniu firmą zwiększa jej efektywność, wiąże się z niższym ryzykiem, lepszym nadzorem. Istotnie, takich publikacji jest mnóstwo. Ale potrafię przytoczyć równie dużo badań, które pokazują, że albo takiego związku nie ma, albo bywa odwrotny, albo że nie ma on charakteru liniowego. Nie lubię więc podawać takich twardych „dowodów” – wprowadzimy do rady nadzorczej albo zarządu kobietę i od razu nastąpi cudowna poprawa wyników i sytuacji spółki. Z jakiej racji? Owszem, próbuje się to uzasadniać pewnymi cechami typowymi dla mężczyzn, a pewnymi – dla kobiet, ale to może być niebezpieczne uleganie stereotypom. A wszak tak jak niektórzy mężczyźni charakteryzują się awersją do ryzyka albo kochają ryzyko, tak i kobiety bywają bardziej lub mniej skłonne do ponoszenia ryzyka. Tak jak znajdziemy zarówno mężczyzn empatycznych, jak i kompletnie pozbawionych tej cechy, tak samo i w przypadku kobiet wskażemy przykłady po obydwu stronach. Zgadzam się, że są pewne predyspozycje kobiet i mężczyzn do pewnych kwestii. Ale myślenie stereotypami jest zwykle groźne. Tu ważne są cechy tej konkretnej osoby, tego konkretnego zespołu ludzi, a nie kobiet i mężczyzn jako takich. Odżegnując się więc od samych stereotypów, powiedziałabym, że ważne jest zapewnienie różnorodności – nie tylko pod względem płci, ważna jest bowiem kwestia chociażby wykształcenia, wieku, doświadczenia, profilu zawodowego, czasem także narodowości (acz raczej w kontekście kulturowym). Różnorodność to bogactwo, z którego można czerpać. Bo im bardziej różnorodne są zespoły ludzi – na przykład organy spółek – tym więcej dostrzegają perspektyw. Identyczne osoby będą patrzeć na daną rzecz tak samo, różne osoby dostrzegą w danej rzeczy coś innego. A to daje wartość, stymuluje do dyskusji i innych, zwykle lepszych, rozwiązań. Zatem rozszerzyłabym kwestię różnorodności płci do różnorodności w ogóle. Ona daje nam szerszą perspektywę i bogactwo rozwiązań.
Co jest mocną stroną kobiet w biznesie? Czy jest coś takiego, co je w biznesie wyróżnia?
Jak powiedziałam przed chwilą, boję się i nie chcę myśleć stereotypami. Można zrobić dosyć długą listę rzeczy, w których kobiety są lepsze od mężczyzn, ale jako ostrożny naukowiec (chyba powinnam powiedzieć: „ostrożna naukowczyni”) będę w stanie sfalsyfikować każdą hipotezę, podając przykład kobiety, która taką nie jest. Chcę dostrzegać i postrzegać konkretnych ludzi i zespoły i nie oceniać ich przez pryzmat jednej tylko cechy – płci.
Jakie kroki, przedsiębiorcy, właściciele firm, prezesi, powinni podjąć, aby skutecznie zwiększać różnorodność płci i wspierać kobiety na stanowiskach menedżerskich?
Jak już wspomniałam, to nie może zaczynać się od myślenia o strukturze zarządu. To musi być myślenie o całej firmie, nie tylko o stanowiskach kierowniczych. Tutaj mówimy o różnorodności, ale także równości płci w szerszym wymiarze. Na przykład, poczynając od samego procesu rekrutacji, przez równość płac, co już jest wspomagane oczywiście wymogami prawnymi, aż po politykę awansowania. Parytety wykorzystane w mądry sposób mogą być pomocą. Kilka lat temu w firmach technologicznych, związanych głównie z IT, zaczął być popularny wewnętrzny wymóg minimum 30% kobiet w firmie, bo dotąd te zawody były silnie zdominowane przez mężczyzn. A przecież mamy mnóstwo kobiet świetnie wykształconych informatycznie i nie jest problemem je zatrudnić. Okazało się to dla wielu firm sporym wyzwaniem, ponieważ było to związane z koniecznością przestawienia się, zmianą kultury pracy. Inaczej będzie pracował zespół samych mężczyzn, a inaczej różnorodny. Dbanie więc o różnorodność powinno zaczynać się jak najwcześniej i funkcjonować na każdym etapie w firmie. Czasem to może być właśnie wyznaczenie takich konkretnych celów, jak tutaj podałam na przykładzie firm IT, ale nade wszystko walka ze stereotypami i uprzedzeniami, szufladkowaniem. Kolejna kwestia dotyczy kultury języka – słów używanych, zarówno formalnie, jak i nieformalnie, do opisywania kobiet i mężczyzn. To także dyskusyjna niekiedy kwestia feminatywów. Wystarczy spojrzeć na ogłoszenie rekrutacyjne, to ciekawe ćwiczenie. W wielu z nich widać, że się szuka kandydatek i kandydatów. Niby drobiazg, ale taki, który otwiera oczy. Na uczelni też zauważyłam kulturę mówienia np. o „studentkach i studentach”, a czasem o „osobach studenckich”. Nie wszyscy się do tego łatwo przyzwyczajają (dość wspomnieć o coraz częściej obecnych „gościniach” i „ministrach”, których wiele osób nadal nie akceptuje), wszyscy się tego uczymy. Trudno też powiedzieć, gdzie jest granica słowotwórstwa, ale myślę, że kwestię kultury języka też należy włączać jako budowanie kultury organizacyjnej. Język odzwierciedla zmiany w społeczeństwie i kulturze, z czasem to, co dziś budzi niechęć, stanie się normą. I wreszcie rzecz niebywale ważna, czyli dbałość o rozwój, równy dostęp do szans rozwojowych. I tu oczywiście jest pewna pułapka, ponieważ siłą rzeczy to kobiety idą na urlopy macierzyńskie, częściej niż mężczyźni korzystają z urlopów rodzicielskich, to dla nich czas co najmniej pauzy w rozwoju zawodowym. Na marginesie można wskazać, że pojawiają się zachęty dla mężczyzn, by brali urlopy tacierzyńskie – z korzyścią dla rodziny. W niektórych firmach widać taki trend, że osoby będące na tych urlopach dostają dostęp chociażby do wewnętrznych szkoleń oraz informacji o tym, co się w firmie dzieje. Dzięki temu – jeśli tylko chcą i są w stanie – mogą być na bieżąco i łatwiej wdrożyć się do pracy po powrocie z tej dłuższej nieobecności. W ten istotny sposób wyrównuje się szanse, a to później przełoży się na ewentualne awanse. Raz jeszcze zatem podkreślę: budowanie różnorodności zarządów czy rad nadzorczych wymaga różnorodności w całej firmie.
Chciałam zapytać jeszcze o Pani pracę naukową na Uniwersytecie. Czy spełnia się Pani w roli profesora?
Tak, daje mi to satysfakcję. To dla mnie dobry zawód, ponieważ nałogowo czerpię wiedzę. Żebym mogła swoim studentom i doktorantom przekazywać wiedzę, sama muszę ją mieć aktualną. Bo przychodzi w karierze naukowej taki etap, że już nie wystarcza przyswajanie wiedzy, tylko trzeba brać współodpowiedzialność za tworzenie świata, w którym żyjemy. Górnolotnie to zabrzmiało. Ale tak jest. Zakładam, że w rękach osób znakomicie wykształconych, zwłaszcza tych, które kształcą przyszłe pokolenia, spoczywa odpowiedzialność za to, jak będzie wyglądał ten świat. Uświadomienie sobie tego daje pokorę. Moja kariera akademicka jest już na takim etapie, że nie wymaga dalszego rozwoju. Udało mi się w miarę wcześnie osiągnąć wszystkie szczeble, jakie zamierzałam (właśnie obchodziłam dziesięciolecie profesury). Największym moim priorytetem jest teraz rozwój moich pracowników. Teraz coraz większą trudnością jest dbałość o to, by mieli oni satysfakcję z pracy. Ta praca jest dość wymagająca, wymaga aktywności na wielu polach, a nie jest godziwie wynagradzana – w szczególności w przypadku osób młodych, rozpoczynających pracę w akademii. Rzetelne uprawianie dobrej dydaktyki i dobrej nauki jest bardzo pracochłonne. Owszem, mamy nienormowany czas pracy, ferie międzysemestralne i trzy miesiące wakacji (ale od zajęć dydaktycznych, nie od pracy w ogóle!). Ale paradoksalnie to zwykle oznacza więcej pracy i zatracenie granicy między życiem prywatnym a zawodowym. Szukanie właściwej równowagi między pracą a życiem prywatnym jest tu istotne. W ostatnich latach reformowane są uczelnie, a nacisk kładziony jest niemal wyłącznie na działalność naukową. Mnie to boli, bo uczelnia to trzy elementy: nauka, nade wszystko dydaktyka i kształcenie studentów, ale też współpraca z otoczeniem. Nie może być tak, że uczelnia marginalizuje kształcenie i zajmuje się niemal wyłącznie badaniami. Te obszary muszą współgrać. Marzy mi się, by postrzeganie dydaktyki wróciło na właściwe miejsce. Odpowiedzialne kształcenie studentów to element, który bywa, że daje mi wielką satysfakcję i dumę, kiedy patrzę na dokonania naszych absolwentów. Z niektórymi jestem cały czas w kontakcie. To daje frajdę. Zwłaszcza gdy zdarzają się perełki, które się mile wspomina. O to nie jest łatwo w przypadku kierunków masowych. Kiedy mamy 200 studentów, już samo zapamiętanie kilku z nich, to duża sztuka. To muszą być naprawdę osoby świetne. I takie perełeczki rzeczywiście są największą radością. Na szczęście kierunek studiów, za który odpowiadam – bankowość i finanse cyfrowe – nie jest masowy, tu łatwiej wejść w interakcje z każdym studentem. Niebywale cieszy mnie, gdy słyszę od pracodawców, że nasi absolwenci to fajni ludzie albo że chętnie przyjmują do pracy ludzi po naszym kierunku czy wydziale. Wtedy czuję dumę. Jest i trzeci element – współpraca z otoczeniem. Trudno sobie wyobrazić naukę czy dydaktykę funkcjonujące w oderwaniu od świata. Zwłaszcza dla nas, finansistów, jest to istotne. Podam najświeższy przykład, bo z ubiegłego roku. Na Wydziale Ekonomiczno-Socjologicznym stworzyliśmy z kilkunastoma firmami z Fintech Central Poland oraz Urzędem Miasta Łodzi studia podyplomowe FinTech. Było kilku wykładowców z Uniwersytetu Łódzkiego, ponad trzydziestu z firm, a moim zadaniem było zgrać to w całość. Myślę, że to świetnie wyszło, absolwenci doceniają efekt finalny, a sama współpraca jest korzyścią i dla praktyków, i dla uczelni. Teraz szykujemy kolejną edycję tych studiów, z wielkimi aspiracjami zmieniania tym razem krajobrazu biznesu łódzkiego. Ale pewnie nie tylko łódzkiego, bo słuchaczy mieliśmy nie tylko z Łodzi. To są właśnie impulsy, które czynią tę pracę ciągle interesującą, bo są właśnie nowe trendy do zbadania, rzeczy do uczenia. I to są te rzeczy, które cieszą.
Jakie są prywatne pasje i marzenia Moniki Marcinkowskiej?
Mam kilka pasji. Jedną z nich są zwierzęta. Mam w domu trzy koty, w stajni konia. Jestem absolutnie zafiksowana na punkcie zwierząt. Wszystkie okoliczne bezdomne koty są zaopiekowane przeze mnie. Zimą karmię ptaki, latem – jeże. Daje mi to olbrzymią frajdę. Zawsze byłam mieszczuchem marzącym o mieszkaniu na wsi. Teraz wreszcie od kilku lat mieszkam na pograniczu miasta. Ileż gatunków ptaków poznałam! Kupiłam atlas ptaków, zainstalowałam aplikację, dzięki której uczę się je identyfikować po głosach. Nie chcę brzmieć górnolotnie, ale uważam, że czasem trzeba się zatrzymać i popatrzeć, jak jest pięknie naokoło. Nie zapomnieć zachwycić się światem. Druga pasja to muzyka. W największym pokoju w domu mam całą ścianę płyt. Uwielbiam jeździć na koncerty. Mocno nadrabiam czas pandemii – byłam już na kilkunastu koncertach, a kilkanaście jeszcze przede mną. Kolejny punkt: książki. Uwielbiam zatapiać się w lekturze książek. To trzy podstawowe moje pasje. Od jakiegoś czasu rozwijam jeszcze jedno hobby: pakuję owoce i warzywa do słoiczków. Moja mama robiła przetwory, dlatego ja – troszkę w jej hołdzie – po jej śmierci, zaczęłam też to robić.
Czego Pani życzyć?
Zdrowia i odrobiny szczęścia. Czasu na realizację pasji. Równowagi między życiem zawodowym a prywatnym. I odpowiednich ludzi wokół. Zachłanne te życzenia, ale to tworzy piękną całość!
Rozmawiała Ilona Adamska