Vadim Makarenko: Papierowy sukces w dobie elektroniki


– Nie jest mi obce pokonywanie trudności, ograniczeń i samego siebie ‒ Vadim Makarenko opowiada o pracy dziennikarskiej, tworzeniu książki „Zawód: zwycięzca” oraz podróży w poszukiwaniu definicji sukcesu.

 

Na stałe pracuje Pan w „Gazecie Wyborczej”. Kilkakrotnie był pan nominowany do nagrody Grand Press w kategoriach: reportaż, wywiad, dziennikarstwo specjalistyczne. Czytając listę tytułów pana książek, zdecydowanie przeważają rozmowy z praktykami i teoretykami biznesu. Skąd zamiłowanie do tych tematów?

– Właściwie był to pomysł moich szefów, kolegów redaktorów, którzy jakiś czas temu postanowili stworzyć cykl tekstów o szeroko pojętym przywództwie. Zaczęliśmy od tematyki biznesu, kierując się intuicją. Zawsze koncentrowałem się na firmach, natomiast rzadko pisałem o menedżerach. Nigdy nie myślałem o tym, aby tematem swoich tekstów uczynić przywództwo. Moi szefowie stwierdzili, że obecnie panuje kryzys przywództwa w biznesie i w organizacjach politycznych na całym świecie. Zaczęliśmy od kilku spotkań z ludźmi, których obecność w projekcie nie była całkiem oczywista, ale na swój sposób fascynująca. Jednym z moich pierwszych tekstów napisanych w ramach tego cyklu był wywiad z Jamesem Goodnightem, prezesem SAS Institute. W tym samym cyklu pojawił się również wywiad z Małgorzatą Potocką, założycielką rewii Sabat. Seria pięciu wywiadów spotkała się z ciepłym odbiorem. Mieliśmy wrażenie, że trafiliśmy w jakąś potrzebę, co przyczyniło się do planowania kolejnych wyjazdów i spotkań oraz publikacji następnych tekstów w gazecie. Tak to się rozkręciło.

W książce „Zawód: zwycięzca” opisał Pan to, co jest w biznesie najbardziej fascynujące ‒ nie pieniądze, lecz ludzi. Skąd wziął się pomysł na książkę i jak długo ona powstawała?

– Pomysł na książkę był pomysłem wydawnictwa. Jako dziennikarz oddałem do druku sporo tekstów, więc mój szef wspomniał o możliwości wydania ich w książce. Wkrótce potem planowaliśmy kolejne rozmowy i wybieraliśmy poszczególne wywiady. Nie wszystko weszło do książki. To był pewnego rodzaju eksperyment.

Czy pomógł Panu fakt, że jest pan dziennikarzem „Gazety Wyborczej”?

– To zależy od miejsca. W Europie łatwiej jest otworzyć drzwi „Gazetą Wyborczą”, poza Europą jest dużo trudniej. Nawet w takich krajach jak Rosja i Białoruś nie zawsze jest to znana lektura. Tamtejsi menedżerowie czytają zachodnie gazety biznesowe. Dobrze znają język angielski, natomiast język polski jest im obcy. Język stanowi barierę. Wielu ludzi przyjaźnie nastawionych do Polski otwiera tutaj swoje biznesy albo wykłada na uczelniach, co wiąże się z częstymi wizytami w naszym kraju. Przykładem jest Philip Zimbardo, z którym bez problemu można umówić się na spotkanie.

Co było najtrudniejsze przy tworzeniu tej książki? Jak udało się Panu dotrzeć do rozmówców?

– Zwykle umówienie się na spotkanie było prawdziwym wyzwaniem. A czasem dotarcie do konkretnej osoby nie było tak trudne, jakby się wydawało.

W jednym z wywiadów wspomniał Pan o półrocznym oczekiwaniu na spotkanie z rozmówcą…

– Zdarza się. Z Malcolmem Gladwellem umawialiśmy się przez osiem miesięcy, ale ten wywiad akurat nie wszedł do tej książki.

Czy posługiwał się Pan jakimś kluczem przy wyborze bohaterów swojej książki?

– Oczywiście, istniał pewien klucz. Szukaliśmy spółek, które przechodzą z sukcesem jakąś transformację. Miały to być mało opisywane dotąd spółki.

Dla mnie nowością były informacje związane z grami komputerowymi. Jestem totalnym laikiem w tej dziedzinie, więc czytałam tekst z dużym zainteresowaniem. Stwierdziłam jednak, że to nie mój świat, to nie moja bajka.

– Dla jednych osób farmaceutyka jest czymś obcym, dla innych nowością są gry. Gdybyśmy szli tropem największych i najpopularniejszych firm zajmujących się grami, to pewnie umawialibyśmy się z Activision Blizzard albo Electronic Arts. Natomiast naszym zadaniem było znaleźć firmy, którym udało się stanąć do walki z takimi gigantami. Dlatego zainteresowaliśmy się firmą Wargaming z Białorusi, która wyprodukowała jedną z największych gier internetowych na świecie ‒ „World of Tanks”. Jeżeli chodzi o wyszukiwarki, to zainteresował nas Yandex, który z powodzeniem broni się przed innymi. Można dyskutować o tym, na ile Yandex broni się sam, a na ile broni go polityka państwa. Natomiast interesowały nas takie firmy, dla których zastany układ jest wyzwaniem, zmieniają go, przechodzą jakąś transformację i wygrzebują się z problemu. Taką firmą, która podejmuje wyzwania jest potężny koncern farmaceutyczny Teva. Jej były prezes porównał siebie do zwinnego i agresywnego dachowca odbierającego pożywienie tłustym rasowym kotom. Jest to jakaś strategia. Interesowali nas ludzie o silnej osobowości, za którymi idą pracownicy, klienci oraz dostawcy. Nie zawsze reprezentują oni lśniące biznesy. Małgorzata Potocka, która jest bardzo charyzmatyczną osobą, cieszy się bezwzględnym szacunkiem w swoim zespole. Trudno powiedzieć, kto właściwie jest jej konkurentem. Inne teatry parzą na jej Teatr Sabat z politowaniem. Mimo to Małgorzata Potocka, prowadzi swój twardy biznes i jest „here to stay” ‒ jak mawiają Amerykanie. To twardy biznes, brak dotacji miejskich oznacza, że przy pustej sali są konkretne straty. Wiele osób pracujących w takim trybie szybko wysiądzie psychicznie i fizycznie. Jej przypadek jest niezwykły. Szukaliśmy właśnie takich wytrwałych ludzi, którzy mają wizję. Brzmi jak banał, ale tak było.

Pan Edward Miszczak powiedział o pana książce: „Nie liczcie na to, że znajdziecie w tej książce jakąś receptę na sukces”. Co zdaniem samego autora znajdziemy w tej książce?

– Przede wszystkim znajdziemy w niej ludzkie historie, które czasem są niezwykłe. Podczas spotkań z moimi rozmówcami miałem wrażenie, że stoją za nimi bardzo interesujące biografie. Chciałem te historie poznać nie tylko z racji wykonywanego przeze mnie zawodu. Widz programu HBO może czuć się poirytowany, wiedząc o tym, że prezes tej stacji jest osobą wywodzącą się z polityki. Bez wątpienia jest to człowiek związany z branżą rozrywkową. Zwierzę polityczne, były asystent kongresmana i członek nowojorskiego towarzystwa lubiący rozdawać karty, wyłaniając się z cienia, przypomina postać z „House of Cards”. Poznanie kogoś takiego jest bardzo interesującym doświadczeniem. W książce znajdziemy wiele ciekawych historii. Business case nie został tutaj potraktowany tak, jak w poważnych biznesowych wydawnictwach, które mają dla niego określoną formułę. Postanowiłem zawiesić business case na konkretnych osobach. Opisałem otoczenie, jednak centralnym elementem stał się sam menedżer. Czy w książce znajdziemy receptę na sukces? Myślę, że to zależy wyłącznie od fantazji czytelnika. Każdy może odnieść pewne fragmenty do samego siebie i dokonać porównania. Maciej Witucki stwierdził, że historia producenta gier komputerowych Wargaming jest ciekawa, ale nie do końca pasuje do polskich realiów. Użył słynnej w biznesie metafory błękitnego oceanu, czyli obszaru nowego, pozbawionego konkurencji i dodał, że w Polsce ten błękitny ocean już dawno zabarwił się krwią, w związku z tym potrzebujemy innych przykładów.

W Pana książce pojawiają się ludzie sukcesu, szefowie firm takich jak: Yahoo, HBO, Tesco. Który z bohaterów książki jest Panu najbliższy?

– Trudno powiedzieć. Przyjechałem do Polski z innego kraju, skończyłem tutaj studia i jakoś się odnalazłem. Rozmówcą, którego życiorys jest mi najbliższy, okazał się Terry Leahy, były prezes Tesco. Pochodzi z rodziny imigrantów z Irlandii i musiał odnaleźć się w klasowym angielskim społeczeństwie. Mi też nie jest mi obce pokonywanie trudności, ograniczeń i samego siebie. Czy jest to udane porównanie? Z pewnością nie, ponieważ różnic jest zbyt wiele. Jednak kiedy rozmawiałem z nim, wydawało mi się, że bardzo dobrze go rozumiem.

Jestem redaktorem naczelnym kilku magazynów, więc z racji wykonywanego przeze mnie zawodu najbliższą mi postacią był Josh Tyrangiel redaktor naczelny „Bloomberg Businessweek”, wcześniej związany z magazynem „Time”. Czy po rozmowie z nim faktycznie można było odczuć, że doniesienia o nieodwracalnym upadku prasy są prawdziwe?

– To zależy od tego, co będziemy określać jako prasę. Jeżeli chodzi o papierową prasę, to może być różnie. Druk na pewno nie zniknie, ale to strasznie trudny temat. Ja sam wyeliminowałem już papier z mojego życia, ale nadal czytam książki i gazety w wersji elektronicznej i uważam, że w tym znaczeniu prasa nie umrze. O zaniku książki rozmawialiśmy podczas konferencji z Łukaszem Gołębiewskim z Biblioteki Analiz. Było to krótko po wprowadzeniu iPada. Stwierdziłem wówczas, że absurdem jest przewidywanie śmierci druku, ponieważ jak do tej pory żadna branża nie umarła całkowicie. Łukasz zauważył wtedy, że firmy fotograficzne przestały istnieć jako nośnik. Zastanawiałem się, czy książka stanie się czymś w rodzaju płyty winylowej. Zapytał mnie o to, co dzisiaj stanowi odpowiednik filmu fotograficznego i to było trudne pytanie. Z drugiej strony namacalność zdjęcia może być istotna. W świecie, który jest coraz bardziej wirtualny, nastąpi jakiś powrót. Doskonałym przykładem jest tutaj płyta winylowa, ale jest to jednak nisza. W Oksfordzie jest sklep o nazwie Blackwell’s Art & Poster. Blackwell to akademicka księgarnia, natomiast Art & Poster prowadzi sprzedaż albumów, pocztówek, ilustrowanych książek, plakatów oraz komiksów. To miejsce zawsze jest przepełnione klientami, mimo że w jego ofercie nie można znaleźć niczego elektronicznego. Istnieje pewna kategoria książek, dla których papier jest istotny. Oferują doświadczenia, które bardzo trudno jest przełożyć na gadżety, a jeżeli tego dokonamy, nie uzyskamy pożądanego efektu. Bardzo dobrym przykładem są książki Mizielińskich wydawane przez Dwie Siostry, które w dobie cyfrowej cieszą się bardzo dobrymi nakładami. Bardzo ciekawa historia ludzka i biznesowa. Interesujący jest ich sposób podjęcia do składania tych książek. Ogromną wartość mają ilustracje, które wyjaśniają dzieciom wiele rzeczy w bardzo prosty, łopatologiczny sposób. Niełatwo jest odnieść sukces papierowy w dobie totalnej elektroniki i gadżetów. Redaktor magazynu „Billboard” określił Taylor Swift jako fenomen, który w dobie playlisty potrafi przekonać fanów do zakupu albumów na fizycznych nośnikach. Ludzie w dalszym ciągu kupują to i potrzebują tego. Może to osiągnąć albo wielka gwiazda albo pomysł, którego nie da się łatwo przełożyć na gadżety cyfrowe. Zauważyłem jednak, że jest coraz więcej rzeczy idealnie skonwertowanych. Kupuję elektroniczne albumy i przewodniki turystyczne, ale nie odpowiadają mi w tej wersji atlasy, które uwielbiam w tradycyjnej formie.

Czy Internet wypiera prasę? Szukamy coraz bardziej zwięzłych informacji. Raporty wskazują na fakt, że czytelnicy zwracają uwagę jedynie na tytuł, lead i dwie pierwsze linijki tekstu. Nauczył ich tego Internet.

– Fakt, że mało czytamy, jest skutkiem dużej liczby różnorodnych źródeł. Mam kilka prenumerat cyfrowych i dochodzę do wniosku, że w pewnym momencie konsumpcja tego w stu procentach jest bardzo trudna, a właściwie już niemożliwa. Nie jestem jeszcze na etapie wychwytywania samych leadów, ale staram się selektywnie czytać wybrane tytuły. Często są to tytuły, które zwykle czytałem od deski do deski. Obecnie nie ma już magazynu, który czytam tak wnikliwie z wyjątkiem konkretnych sytuacji, np. kiedy przebywam w podróży i nie mam dostępu do innych wydań. Mnogość bezpłatnych źródeł powoduje, że ludzie konsumują bardzo płytko. Istnieje jednak potrzeba czytania, co zauważyłem, prowadząc serwis BIQdata z analizami. Ośrodek Przetwarzania Informacji przeprowadził bardzo ciekawe badania, które udowodniły, że ludzie czytają przez cały czas. Problem tkwi jedynie w tym, co jest przedmiotem ich lektury. OPI w swoich badaniach uwzględnił tweety i SMS-y, których pochłaniamy coraz więcej. Poruszono również kwestię tego, jaki wpływ mają na ludzi czytane przez nich teksty i okazało się, że w dalszym ciągu książki dostarczają im pewnego ładunku emocji i materiału do przemyśleń. Zdajemy sobie sprawę z tego, że na skutek braku czasu rezygnujemy z czegoś ważnego. Cierpią na tym książki, gazety, magazyny, a nawet albumy, które nie mają tekstu. Internet wypiera papier. Komunikacja za bardzo nas zmienia.

W jednym z wywiadów z Panem padło określenie „stolica globalnego biznesu”. Które miasto z perspektywy podróżnika pretenduje do tego miana?

– Dobre pytanie. Do stolic globalnego biznesu zaliczyłbym trzy miasta: Londyn, Nowy Jork i Moskwę. Dużo zależy od perspektywy, z jakiej na to patrzymy. Jeżeli jesteśmy związani ze światem mediów, to będzie to Nowy Jork. Moją stolicą biznesu wciąż jest Londyn ‒ duże, otwarte i kolorowe miasto, które mnie osobiście bardzo zasila. Jestem w nim zakochany. Nowy Jork jest dla mnie za duży. Mam wrażenie, że w ostatnim czasie wiele osób ochłodziło swoje relacje z Londynem. Przyczyniła się do tego częstotliwość pobytów w tym mieście, zwłaszcza w interesach. Tomek Prusek, mój kolega z redakcji i wiceszef gospodarki, mówi, że można tam poczuć lekkość metropolii. Całkowicie się z nim zgadzam. Czuję się tam bardzo dobrze, choć czasem doskwiera mi ilość czasu spędzonego w metrze, kiedy muszę przejechać z jednego końca miasta na drugi. Jeżeli spotkania planowane w Londynie mają się odbyć w pobliskich miejscach, ich realizacja w ciągu jednego dnia jest możliwa. W Moskwie nie jest to wykonalne, jeżeli rozmówcy się do ciebie nie dopasują. Jest to spowodowane nie tylko dużymi odległościami, ale również specyficzną kulturą pracy. Ludzie wcześniej wychodzą z pracy i nie siedzą w biurach po nocy, a dojazdy są koszmarne. Korki, szerokie ulice, długie postoje na światłach oraz tłumy ludzi na chodnikach spowalniają poruszanie się.

Spotyka Pan wiele fantastycznych osobowości, które opowiadają o swoich biznesach i sukcesach. Czy nie myślał Pan kiedyś o tym, aby rzucić pracę dziennikarza i założyć własny biznes?

– Cały czas o tym myślę, ale brakuje mi na to odwagi.

Motywujące i inspirujące rozmowy dodają skrzydeł do działania. Od kiedy założyłam własny biznes, sama sobie jestem sterem.

– Istnieje taka pokusa. Wykonałem już pewien krok, tworząc nowy projekt w gazecie i budując zespół. Jest to coś zupełnie nowego, co określam jako start-up w korporacji. Muszę jednak przyznać, że chyba nie mam żyłki przedsiębiorcy.

Ja też nie. Moje magazyny są wydawane z pasji i miłości do dziennikarstwa. Żyję natomiast z działalności PR.

– W moim przypadku chodzi nie tylko o brak przedsiębiorczości, ale również o fakt, że za bardzo lubię to, co robię. Czy nadal będę dziennikarzem, kiedy założę własny biznes? Raczej nie. Mam coraz mniej czasu na pisanie z powodu pracy przy aktualnym projekcie. Piszę co jakiś czas do serwisu, ale gdybym oderwał się od dziennikarstwa, by założyć własną firmę, to nie napisałbym nawet linijki.

Poznał Pan gigantów biznesu. Czy rozmowy z nimi przyniosły odpowiedź na pytanie o definicję sukcesu w biznesie?

– Zacząłem poszukiwać definicji sukcesu i doszedłem do wniosku, że wszystko zależy od tego, jak wielką wagę przykładamy do różnych czynników. Sukces ma kilka bardzo różnych wymiarów. Kiedy pisałem wstęp do książki Malcolma Gladwella „Poza schematem” wydawnictwa Znak, odbyłem podróż w poszukiwaniu definicji sukcesu dla siebie. Gladwell pisał o ambitnych ludziach, którzy zakosztowali sławy. Zastanawiałem się nad tym, czy wychowanie moich dzieci na porządnych ludzi jest takim osiągnięciem. Według tej książki nie o to właściwie chodzi, ale czy to nie jest sukces? Zastanawiając się nad historiami ludzi, z którymi rozmawiałem, dochodzę do wniosku, że jest jakiś wspólny mianownik. Oni wszyscy robią to, co lubią i to jest podstawa sukcesu. Czy to jest pasja? Tego nie wiem. Jedni lubią to bardziej, a drudzy mniej. Nie zawsze to, czym się zajmują, określają jako pasję. Natomiast nie robią tego wbrew sobie. Kiedy ludzie czynią coś z miłości i z przekonania, można to nazwać pasją. Jestem jednak ostrożny w tej kwestii, ponieważ słowo „pasja” jest coraz częściej nadużywane. Wielokrotnie w ten sposób są określane drobne zainteresowania. Ważna jest również harmonia. Im więcej pracujemy, tym bardziej jesteśmy świadomi tego, jak trudno jest utrzymać równowagę. Zauważyłem, że ci wszyscy ludzie starają się to robić, chociaż niektórym to kompletnie nie wychodzi, czego przykładem jest Amir Kassaei z DDB Worldwide. Moi rozmówcy wiedzą, że należy dbać o tę harmonię i nie zaniedbywać pewnych obszarów. Ciekawie wypowiadał się na ten temat Brian Bacon. Philip Zimbardo powiedział natomiast, że charakterystyczną cechą wszystkich ludzi, którzy osiągnęli sukces, jest niechęć do rozmowy na temat przeszłości. Skreślenie przeszłości jest dobre do pewnego stopnia, ponieważ dzięki temu nic ich nie obciąża. Niestety, nie ma również teraźniejszości, a w związku z tym przestrzeni, w której mieszczą się dzieci, rodziny, przyjemności, sporty itp. Jeżeli człowiek jest za bardzo skupiony na przyszłości, to wydarza się coś nieoczekiwanego.

Jaka jest misja współczesnego dziennikarstwa?

– Misja ta wcale się nie zmienia, ma tylko różne wymiary, które uwypuklają się na poszczególnych etapach. Podczas pracy nad nowym projektem zauważyłem, że jest odbierany jako nowoczesny. Bardzo mnie to cieszy, chociaż w istocie robimy te same rzeczy, którymi zajmowaliśmy się wcześniej. Kiedyś moja szefowa wysłała mnie na bazar, abym spisał ceny do tabelki. Nadal sprawdzam te ceny i notuję je, z tą różnicą, że tabelka jest już dużo lepsza, interaktywna, kolorowa, pozwala się sortować i analizować. Uważam, że nasz zawód wbrew wszystkim zmianom pozostaje nadal taki sam. Zdaniem niektórych osób dziennikarstwo coraz bardziej polega na zabawianiu czytelnika. Nie podzielam tej opinii i sądzę, że po prostu pojawił się nowy gatunek ludzi w tym zawodzie, którzy w istocie dziennikarzami nie są.

Czy programy komercyjnych stacji zniechęcają odbiorcę do oglądania telewizji? Ja przestałam już spędzać czas przed telewizorem.

– Tak, ale tu kończymy rozmowę o dziennikarstwie i zaczynamy rozmowę o rozrywce.

Czy telewizja rozrywkowa wyparła poważne dziennikarstwo?

– Tak, ale misja dziennikarstwa nie uległa zmianie: informować, opowiadać historię, wyjaśniać, kontrolować władzę. Prof. Robert Picard z Instytutu Reutera na Uniwersytecie Oksfordzkim, omawiając temat współczesnych mediów, stwierdził, że mamy do czynienia kryzysem instytucji. Dotyczy on nie tylko prasy, ale również wszystkich rodzajów władzy łącznie z kościołem, autorytetami i mediami. Media nie są jedyną instytucją, która ma problemy. Mimo to według mnie zadania prasy w dalszym ciągu są takie same.

 

ZZ-model

 

Rozmawiała: Ilona Adamska

fot. Adam Stępień / Agencja Gazeta

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Akceptuję zasady Polityki prywatności