Polska dopiero dołącza do europejskich wzrostów cen mieszkań. W takich krajach jak Islandia, Irlandia, Szwecja, Estonia, Norwegia, Austria czy Węgry niskie oprocentowanie kredytów już doprowadziło do przynajmniej 50-proc. podwyżek cen. „Nad Wisłą” ten pęd dopiero się zaczyna.
Boom na rynku mieszkaniowym w Polsce trwa już od niemal 5 lat, ale ceny nieruchomości zaczęły zdecydowanie rosnąć dopiero w 2017 roku. Najnowsze dane NBP sugerują, że pod koniec 2017 roku za metr mieszkania z drugiej ręki trzeba było w dużym mieście zapłacić prawie 7% więcej niż rok wcześniej. To oznacza, że ceny rosły dwa razy szybciej niż wzrost, który można by uznać za neutralny. Jest to wynik sporego wzrostu popytu na mieszkania czemu nie jest w stanie dorównać podaż. Dzieje się tak pomimo tego, że deweloperzy budują na potęgę bijąc co miesiąc historyczne rekordy skali prowadzonej działalności.
Jest tak dobrze, że aż za dobrze
Trzeba mieć świadomość, że jeśli sytuacja taka się utrzyma, to może to prowadzić do narastania bańki na rynku mieszkaniowym. Nie zmienia to faktu, że dalszemu wzrostowi cen sprzyjać może utrzymywanie się niskich kosztów kredytów hipotecznych i dalsza poprawa na rynku pracy, dzięki której coraz więcej osób może pozwolić sobie na zakup własnych „czterech kątów”. Nie bez znaczenia jest tu niskie oprocentowanie lokat bankowych, które powoduje, że na większości bankowych lokat traci się w ujęciu realnym, czyli po uwzględnieniu podatku i inflacji. Efekt? Zgodnie z szacunkami Open Finance Polacy zainwestowali w mieszkania na wynajem prawie 17 miliardów złotych i to tylko w trakcie zaledwie jednego roku (2017 r.).
Specustawa dla budownictwa
Presję na wzrost cen wywierają rosnące koszty robót budowlanych, materiałów i ziemi. Istnieje szansa, że ten ostatni element ze wspomnianej układani niedługo się wyłamie. Wszystko za sprawą specustawy, nad którą pracuje rząd, a która uruchomić ma sporo nowych terenów pod zabudowę i wprowadzić uproszczoną procedurę uzyskiwania zgód administracyjnych. To oznaczać może wymierne korzyści i obniżkę kosztów ponoszonych przez deweloperów, choć projekt budzi też obawy o nadużycia i utrzymanie ładu przestrzennego. Na drodze dalszej hossy stanąć mogą też perturbacje w gospodarce krajowej lub światowej czy chociażby mało dziś prawdopodobne stanowcze zacieśnienie polityki monetarnej prowadzonej przez rodzimą Radę Polityki Pieniężnej.
Polska w ogonie wzrostów cen
Wzrost cen mieszkań w okresie prowadzenia w największych gospodarkach świata polityki niskich stóp procentowych nie jest niczym nadzwyczajnym. W gronie 30 krajów starego kontynentu zdecydowanych podwyżek wycen nie widać tylko w trzech z nich. Jednym jest niespiesznie wychodząca z kryzysu Grecja, ale też do tego grona zaliczyć można Włochy i Cypr – wynika z danych europejskiego urzędu statystycznego i Banku Rozrachunków Międzynarodowych.
W pozostałych krajach starego kontynentu na rynkach nieruchomości niepodzielnie panują wzrosty cen – w niektórych przypadkach (np. Belgia, Niemcy) nawet od przynajmniej dekady. Do tego grona jeszcze do niedawna można też było zaliczyć Szwecję, ale pojawiają się już dane pochodzące od lokalnych pośredników (indeks HOX Sweden), które sugerują, że zaostrzenie kryteriów udzielania kredytów mieszkaniowych doprowadziło u naszych północnych sąsiadów do przeceny (styczniowe dane sugerują 3,7-proc. przecenę r/r). Dane europejskiego urzędu statystycznego jeszcze nie potwierdzają tych ruchów.
Co więcej, gdyby przyjrzeć się sytuacji panującej w latach 2010 -2017, to okaże się, że od początku hossy do dziś ceny mieszkań wzrosły w 27 przebadanych krajach przeciętnie aż o 36%. Rodzime 11% wzrostu od „cenowego dołka” sugeruje więc, że nasza hossa wciąż jest dość wstrzemięźliwa.
Jest to też rzadka sytuacja, w której powinniśmy się cieszyć z faktu, że Polska jest w ogonie Europy. Już poprzedni kryzys symbolicznie zapoczątkowany przez upadek banku inwestycyjnego Lehman Brothers (wrzesień 2008 r.) dobitnie pokazał, że nadmierny boom w mieszkaniówce prowadzić może do bardzo dotkliwego pęknięcia bańki spekulacyjnej, która wpływa nie tylko na spadki cen samych nieruchomości, ale też poważne perturbacje w całej gospodarce.
Najmocniej w badanym okresie ceny nieruchomości wzrosły na Islandii. Nieruchomości w Reykjaviku są prawie dwukrotnie droższe niż w 2010 roku. Ten szalony boom napędzany jest przez turystów. Wystarczy przytoczyć dane Islandzkiej Izby Turystyki, z których wynika, że w 2017 roku na wyspie tej gościło prawie 2,2 mln osób – to o ponad 24% więcej niż rok wcześniej. Ten dynamiczny przyrost ruchu turystycznego trwa już od lat. Przybysze nie tylko skłonni są wynajmować nieruchomości słono za to płacąc, ale też część z nich tak urzeka malownicza przyroda tej wulkanicznej wyspy, że aż chcą kupić na jej terenie nieruchomość. Problem w tym, że ich podaż jest bardzo ograniczona. Efekt? ceny szybują w niekontrolowany sposób.
Do grona najdynamiczniej drożejących domów i mieszkań można też zaliczyć te położone w Irlandii, Szwecji, Estonii, Norwegii, Austrii i na Węgrzech. We wszystkich tych krajach w badanym okresie wzrosty cen zawierały się w przedziale od 50 do 70%. Powodów takich zmian upatrywać trzeba przede wszystkim w niskich stopach procentowych, a więc tanich kredytach i rachitycznie oprocentowanych lokatach. To jednak nie koniec powodów. Na przykład na Węgrzech wzrostom cen sprzyja polityka rządu. Obniżenie VAT-u na nowe mieszkania z 27% do 5% podniosło z kolan rynek deweloperski, a program dopłat do kredytów mieszkaniowych, podobny do zakończonego niedawno w Polsce „Mieszkania dla młodych”, promował większymi dopłatami nie tylko rodziny z dziećmi, ale też te, które dopiero planowały potomstwo.
W Irlandii, Estonii, mówi się natomiast o niedostatecznej podaży nowych nieruchomości, co przy dynamicznym wzroście gospodarczym i wysokich rentownościach wynajmu powoduje wzmożony popyt na nieruchomości. Przy niskim koszcie kredytów hipotecznych jest to prosta recepta na szalone wzrosty cen. Norwegia podobnie jak wcześniej wspomniana Szwecja, to kraje, gdzie ostrzejsza polityka kredytowa wyraźnie zahamowała boom mieszkaniowy. Nie zmienia to jednak faktu, że dziś w krajach tych za własne „cztery kąty” przyjdzie zapłacić o połowę więcej niż w 2010 roku.