Znudziły nas mdłe historie sukcesu, za którymi chowają się duże korporacje!


Ministerstwo Dobrego Mydła zostało założone przed dwie siostry – Ulę i Anię, ponieważ brakowało im na rynku kosmetyków, które chciałyby mieć w swojej łazience. Pierwsze mydlarskie eksperymenty miały miejsce w ich kuchni, w której za formę posłużył karton po mleku. Najwcześniejszy, cynamonowy wytwór tak spodobał się siostrom, że postanowiły poszerzyć swoją wiedzę i poznać tajniki komponowania składników i wytwarzania produktów. Dzisiaj dziewczyny radzą sobie coraz lepiej. Ich marka jest rozpoznawalna, klienci wracają po kolejne zapasy, które uprzyjemnią im aromatyczną wieczorną kąpiel lub orzeźwiający poranny prysznic, a siostry planują zakup większej pracowni, która prawdopodobnie będzie najpiękniej pachnącym miejscem w całej Polsce.

 

Od czego zaczęła się Wasza przygoda z kosmetykami naturalnymi? Kiedy zaczynałyście, ten temat chyba nie był popularny w Polsce?

Ania: Właściwie od zawsze interesowały nas klimaty eko. Zarówno interesowałyśmy się tematem dobrego jedzenia, jak i dobrych kosmetyków. Dziesięć lat temu kupowałam ekologiczne kremy niemieckich marek za kosmiczne, uskładane miesiącami pieniądze. Mieszkałam wtedy w Warszawie, więc wynalazłam kilka sklepów z mydłami krojonymi na wagę. Wszystko było zawijane w papier, rafię, z dodatkiem naturalnych składników. Odkładane pieniądze i co za tym idzie – cieniutkie plasterki drogiego mydła sprawiały radość z tego, że mamy coś dobrego w łazience. Do momentu, w którym przeczytałam skład ze zrozumieniem. Okazało się, że to najzwyklejsze mydła toaletowe, zrobione z prefabrykatu, bardzo drogie. Zaczęłam szukać w Google, czy da radę zrobić mydło samemu. W Polsce panowała w tym temacie cisza absolutna, ale trafiłam na jakieś pojedyncze przepisy rodem z USA. A później po nitce do kłębka objawił się cały mydlany świat. Kolory, zapachy, dodatki, glinki, zioła, oleje i masła, techniki i metody.

Ula: Odkąd pamiętam, każde odwiedziny Anki w domu wiązały się z przywiezieniem przez nią jakiś ekologicznych nowinek. Było tofu, były kiełkownice, w końcu naturalne kosmetyki. Przyszedł moment, w którym i ja zaczęłam się interesować tym, czym się smaruję. Miałam kilkanaście lat i problemy ze skórą. Początkowo testowałam tylko to, co siostra wymyślała, stopniowo zaczęłam zaglądać jej do garnków. Można by powiedzieć, że to klasyczna historia potrzeby i próby zawalczenia o lepszą skórę.

Pamiętacie swoje pierwsze wyrobione mydło?

Ula: Pierwsze mydło zrobiła Ania – kilka prostych olejów, ług sodowy. Wlane do kartonu po mleku. Naszym pierwszym mydłem było mydło cynamonowe. Pachniało pysznie!

Czy możecie zdradzić, jak wygląda proces powstawania Waszych kosmetyków: od wymyślenia receptury po produkcję? Dla mnie to czysta alchemia.

Ania: Historia każdego mydła rozpoczyna się od inspiracji. Z pomysłami na kostkę jest tak, jak z pomysłami na danie czy na wiersz: czasem idee miesiącami dojrzewają gdzieś pomiędzy uszami, czasem wystarczy jeden strzał: kolor, zapach, obraz. Czasem też to klienci przynoszą konkretną potrzebę. Zdarza się również, że człowiek zwyczajnie chce czegoś świeżego. Zimowego. Relaksującego. Jeden pomysł porusza lawinę kolejnych. Prosimy o pomoc dostawców, szukamy odpowiednich olejów, aromatów (odpowiedniego zapachu kokosa nie znalazłyśmy do dziś). Próbujemy barwienia, przesuwamy przecinki, dodajemy faktury, wrzucamy coś do próbnych partii, a potem zmieniamy zdanie. Kiedy receptura jest już gotowa – nadchodzi czas papierów. Tworzy się dokumentację, którą ocenia odpowiednia osoba, mydło otrzymuje teczkę potwierdzeń, że jego receptura jest bezpieczna i zgodna ze wszystkimi przepisami. Jeszcze tylko opakowania, zdjęcia i rozpoczynamy produkcję. Precyzyjnie odważone oleje i masła mieszamy z przygotowanym wcześniej ługiem sodowym, a całość łączymy z dodatkami. Gotową masę przelewamy do drewnianych forem i pozwalamy jej kilkanaście godzin posiedzieć w ciepełku. Po wyjęciu bloków mydła z forem pozostaje już tylko pokroić je w kostki i ewentualnie ozdobić.

Można powiedzieć, że wokół swojego biznesu zbudowałyście już prawdziwą społeczność. Na Facebooku wciąż ktoś zachwala Wasze produkty, pyta o nowości, komentuje zamówienia. Wchodzicie w żywą interakcję z klientami i jesteście przy tym bardzo autentyczne. Jak myślicie, za co klienci tak bardzo Was kochają?

Ania: Wystarczy na nas popatrzeć. Mieszanka genów wschodnich (taraskich, kaukaskich) od strony taty i góralskich od strony mamy sprawia, że wyglądamy na dwie, wiecznie zdziwione pysie (śmiech). Wzbudzamy powszechną chęć niesienia pomocy, gdzie tylko się nie pojawiamy. A tak serio to nie mamy pojęcia! Nie myślimy nad tym na co dzień, po prostu robimy swoje. Wszystkim nam brakuje zwyczajności. Znudziły nas mdłe historie sukcesu, za którymi chowają się duże korporacje. Mamy już dość maksymalizowania zysków kosztem jakości produktu. Wygląda na to, że przez przypadek zajęłyśmy niszę opatrzoną tabliczką: „tu się po prostu robi”. Czasem coś się udaje, czasem się spektakularnie spieprzy. Zazwyczaj paczki docierają do klientów na czas, ale zdarza się nam wysłać trzy przesyłki do pani z Katowic, podczas gdy klientki z Gdańska i Zielonej Góry czekają na swoje zamówienia. Zawsze jednak staramy się szybko naprawiać błędy, dzwonić do klientów, rozwiązywać problemy i ułatwiać zakupy. Jeśli to się udaje czujemy, że praca idzie naprawdę dobrze.

Nie chciałyście mieć nas sobą żadnego szefa, teraz Wy jesteście głową firmy. Jak w takim razie wygląda Wasz zwyczajny dzień w pracy, na co zwracacie uwagę dobierając współpracowników? 


Ania: Posiadanie szefa nie jest złe z założenia, można mieć w życiu szczęście i trafić na naprawdę fajnego lidera. Nieposiadanie go daje natomiast pewność, że jedyną osobą, z którą przyjdzie Ci się zmierzyć, będziesz ty sam. My staramy się tak wybierać osoby, z którymi współpracujemy, żeby ta relacja była oparta na zaufaniu, ale też na luzie i frajdzie z tego, co się robi. Chcemy mieć poczucie, że stanowimy solidny team i razem dążymy do tego, żeby robić fajne rzeczy, jednocześnie zapewniając sobie i swoim bliskim bezpieczne życie.

Ula: Nasze rozkłady jazdy różnią się znacząco. Ja rozpoczynam pracę przed ósmą, otwieram pracownię i nadzoruję wytwarzanie oraz przygotowywanie przesyłek dla klientów. Zarządzam firmową biurokracją, wystawiam rachunki i faktury, przyjmuję dostawy, zajmuję się sklepikiem. Moim zadaniem jest pilnowanie tego, żebyśmy działały sprawnie, wydajnie i terminowo. Ania ranki ma zarezerwowane dla syna Olka, siada przy komputerze około 10, kiedy Olek jest już w przedszkolu. Ania zajmuje się też wyszukiwaniem nowych surowców i opakowań, recepturowaniem, kontaktem z klientami, Facebookiem, targami, warsztatami i wszystkim tym, o czym modnie jest mówić. Każda z nas zna swój zakres obowiązków i dobrze się w tych działaniach uzupełniamy.

Z tego co zdążyłam się o Was dowiedzieć, jesteście wszechstronne, macie różne zainteresowania, kształciłyście się w innych kierunkach. Skąd więc pomysł akurat na Ministerstwo Dobrego Mydła?

Ula: Rzuciłyśmy dla mydła mnóstwo innych rzeczy. Ja taniec i studia architektoniczne, Ania dziennikarstwo i fotografię. Stało się, po prostu. Anka mówi, że trzeba iść tam, gdzie serce wzywa. Dla mnie były to trudne wybory, najważniejszym argumentem „za” było chyba to, że zrobimy coś same. Że nie będziemy musiały chodzić po zgodę do szefa, że będziemy wolne i samodzielne. Zrobimy coś od zera. Początki były bardzo trudne, ale nie żałuję ani dnia. Codziennie robimy rzeczy, które nie wydarzyłyby się w żadnej korporacji, podejmujemy decyzje, które doprowadziłyby do histerii nawet najbardziej cierpliwych kierowników sprzedaży. Poza tym bardzo pilnujemy swoich godzin pracy, szanujemy swoje rodziny i odbijamy pracownicze karty tak, żeby żaden najmłodszy członek rodziny nie zarzucił nam kiedyś tego, że brakowało mu mamy czy cioci. Możemy sobie na to pozwolić, bo udało nam się uciec od schematu.

Więcej na:  http://fashionbiznes.pl/znudzily-nas-mdle-historie-sukcesu-za-ktorymi-chowaja-sie-duze-korporacje-wywiad-z-ministerstwem-dobrego-mydla/

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Akceptuję zasady Polityki prywatności