Monika Zamachowska: Staram się zwolnić


Piękna, szczęśliwa, spełniona. Bije od niej spokój, którego naprawdę zazdroszczę. Nauczyła się cieszyć chwilą i celebrować swoje sukcesy. Dostrzega, jak wiele jest wokół niej życzliwych ludzi, którzy polegają na niej i jej potrzebują. Sprzeciwia się niedocenianiu roli kobiety w rodzinie i optuje za tym, by budować swój PR contentem, czyli treścią naszych dokonań, a nie ich formą. Z Moniką Zamachowską rozmawia Ilona Adamska.

 

Ilona Adamska: Dziennikarka, w latach 2006-2008 redaktor naczelna „Zwierciadła”, autorka książek, prezenterka, ale także prężnie działająca businesswoman. Która z tych ról jest Pani najbliższa?

Monika Zamachowska: W życie i los kobiet w naszym kraju, w pierwszej połowie XXI wieku, wpisane jest bycie „kobietą totalną”, czyli konieczność zajmowania się wszystkim po trochu. Ja bym bardzo chciała np. być dziennikarką telewizyjną. Najchętniej podróżowałabym, robiłabym wywiady z gwiazdami światowymi, bo mnie to interesuje. Ale to jest po prostu niemożliwe. Musimy działać na wielu polach z przyczyn finansowych i życiowych, bo takie, a nie inne mamy możliwości, takie dostajemy propozycje. Ja właściwie w dziennikarstwie robiłam już wszystko. Pracowałam w radiu i robiłam „poranki”. Pracowałam w prasie – byłam naczelną „Zwierciadła”. W telewizji robiłam program autorski na żywo, miałam swój talk-show, teraz robię magazyn poranny. Wczoraj wróciłam z Paryża, gdzie robiłam wywiad z Erickiem Emmanuelem Schmittem fantastycznym pisarzem, autorem powieści „Oscar i Pani Róża”. Wiem, że będę musiała usiąść i pomóc to zmontować, bo warunki były trudne, na planie nie było dźwiękowca i trzeba będzie się natrudzić, żeby materiał wyszedł dobrze. Nikt tego za mnie nie zrobi. Muszę więc to wszystko umieć. Czasami bywało tak, że skupiałam się bardziej na prowadzeniu programu. Tak było przy „Europa da się lubić”, bo talk show to skomplikowana forma kontaktu z publicznością, a przy okazji niełatwe zadanie zaprzyjaźnienia się z gośćmi w studiu. Ale np. od października zaczęłam uczyć na Wydziale Dziennikarstwa Społecznej Akademii Nauk. Tego wyzwania nie podejmowałam przez 20 lat, od czasów moich wykładów na amerykanistyce, wtedy uczyłam teorii filmu, ale to było w języku angielskim. Teraz okazało się, że jest potrzeba zrobienia warsztatów z mediów społecznościowych, więc wróciłam do tego. Uczę się sama cały czas i to też jest dla mnie coś nowego. Mam studentów dziennych i zaocznych, co jest bardzo ciekawym doświadczeniem. Zasypuję ich bibliografią, bo sporo jest na rynku dobrych pozycji naukowych z tej dziedziny, również w języku polskim. Obie grupy mają totalnie rozbieżne potrzeby i różne sytuacje życiowe. Studenci zaoczni pracują. Są dla mnie bardziej przez to interesujący, bo są aktywni zawodowo, doświadczeni i mają fajne poczucie własnej wartości. Dzienni zaś, odwrotnie niż to było za moich czasów, są raczej przestraszeni, wśród nich są tacy, którzy boją się rynku pracy, przyszłości. To zawodowe wyzwanie nie zmienia jednak moich priorytetów – najważniejsze dla mnie jest „Pytanie na Śniadanie”, forma magazynowa i studio, przez które przewija się czasami trzydzieści parę osób w ciągu jednego programu. W ciągu trzech godzin poruszamy kilkanaście tematów. Muszę mieć czas i głowę wolną, żeby się nad każdym programem i każdym jego gościem pochylić. Chwila nieuwagi może kosztować twarz, czego często nie rozumieją nasi widzowie, którym wydaje się, że to łatwe i przyjemne – przychodzi pani, siada na kanapie i gada. Tymczasem każdy z gości przychodzący do programu ma jedyną, unikalną historię i chce zostać wysłuchany, zrozumiany, chce, by mu zadawano pytania à propos. Chce, żeby pokazano kontekst sprawy, z którą przyszedł i by temat został wyczerpany. Jeśli prowadzący jest nieprzygotowany albo nie ma ochoty o tym mówić, albo go to nie interesuje, to po prostu widać.

Jest to więc trudny format. Jak zatem wygląda przygotowanie do programu i czy dużo czasu trzeba na to poświęcić?

– Takie mocne i ostateczne przygotowanie trwa jeden dzień przed, ponieważ tematy dogrywają się i dopracowują do ostatniej chwili. Nad każdym programem pracuje wydawca, drugi wydawca, dokumentalista, reportażyści, montażyści, no i cała obsługa studia, w tym makijażyści, styliści, fryzjerzy i cała ekipa realizacyjna. Razem z moim współprowadzącym bierzemy udział w omawianiu programu na dzień przed, ale to, co się w nim pojawi, musi wyglądać i brzmieć tak, jakby od początku do końca było naszym pomysłem. Chodzi o to, żeby widz czuł, że to Michał Olszański i ja albo Łukasz Nowicki i ja zaprosiliśmy tego czy innego gościa do studia, bo ciekawi nas jego historia. Tylko jeśli naprawdę tak to wygląda, jesteśmy wiarygodni. Jeżeli współpraca z wydawcą układa się dobrze, a jest w „Pytaniu na śniadanie” kilku wybitnych dziennikarzy na stanowisku wydawcy, to na 24 godziny przed programem wystarczy usiąść i przeczytać po prostu 150 stron różnych materiałów, książkę, a czasami obejrzeć film.

Czy ma Pani jakąś swoją ulubioną dziedzinę, tematy które są Pani najbliższe?

– Może to źle o mnie świadczy, ale ekscytuję się kwestiami poradniczymi, które dla wielu osób mogą się wydawać nudne. Jestem człowiekiem od ogrodu, mimo że go nie mam w tej chwili, i wszelkie kwestie z roślinami (jak sadzić, pielęgnować, przycinać) są mi bliskie. Wiem np., jak ratować beniaminka, któremu listki opadają, jak nawozić phallenopsisy i dlaczego hortensje zmieniają kolor na niebieski. Michał Olszański, z którym teraz prowadzę program, wie, że tę tematykę musi mi pozostawić. Dużo też gotuję, więc wszelkie porady związane z kulinariami, dietetyką, trendy dotyczące żywienia są dla mnie bardzo ciekawe. Bliskie są mi także tematy społeczne: wychowanie dzieci, problemy dzieci niechcianych, prawo adopcyjne, wykluczenie społeczne rodzin. Ale to nie znaczy, że np. publicystyka kulturalna, na której się wychowałam, czyli wszystko to, co dzieje się w kulturze, mnie nie interesuje.

Jest Pani moderatorką wielu konferencji biznesowych, na szczeblu rządowym oraz w ramach struktur europejskich w krajach Morza Bałtyckiego. Współpracowała Pani między innymi Business Development Forum (z siedzibą w Danii), dla którego prowadziła szczyt państw nadbałtyckich: w Helsinkach, Tallinie czy Kopenhadze. Od 4 lat prowadzi Pani m.in. Europejski Kongres Finansowy w Sopocie. Jak trafiają do Pani klienci i co decyduje o tym, że firmy takie jak Orlen, PZU, Allianz Polska, Commercial Union, AXA, ING Polska, Pekao S.A., Citibank Handlowy chcą z Panią współpracować?

– Trafiają do mnie przez stronę internetową. Mam „nazwisko” a to podstawa w tym biznesie. Moje kompetencje są powszechnie znane. Ludzie wiedzą, że jestem dwujęzyczna, więc angielski nie stanowi problemu. Jestem iberystką z wykształcenia, więc mówię dobrze po hiszpańsku. Jeśli trzeba, poprowadzę imprezę po francusku czy niemiecku. To ważne, bo w Polsce znajomość języków, dobra dykcja, a do tego prezencja i nazwisko, nie są takie oczywiste. Takich osób nie ma aż tak wiele. A jak ktoś chce do mnie dotrzeć, to nie ma z tym problemu, zwłaszcza teraz, w dobie mediów społecznościowych – jestem na Facebooku, Instagramie, mam swoją stronę internetową.

W naszej rozmowie tuż przed wywiadem wspomniała Pani o tym, że na dużych imprezach, które zdarzyło się Pani poprowadzić, zarówno w kraju, jak i poza granicami, brakuje jednego „drobiażdżka”, który nazywa się contentem.

– To prawda. Klienci często wiedzą w najdrobniejszych szczegółach, jaka ma być forma i wygląd konferencji czy eventu, jaka ma być oprawa muzyczna, artystyczna, nawet grafika i multimedia, tylko często meritum sprawy leży odłogiem – o czym to ma być, kto ma co powiedzieć, a czego ma absolutnie nie mówić. Content, czyli treściowa zawartość, bywa na ósmym albo piętnastym miejscu w kolejności tworzenia scenariusza! Agencja tworzy „szpigiel” imprezy, oczywiście w excelu, i dostaję wszystko: jaki reflektor oświetla scenę i jaki dżingiel zaczyna imprezę i jak wygląda animacja na czołówkę, że balet otwiera wieczór, a akrobaci zeskakują z sufitu, wszystko, minuta po minucie, a potem jest taka wzmianka: „prowadząca wita gości”, albo „przemówienie prezesa”. Tylko jeśli coś w takiej imprezie się nie udaje, to najczęściej właśnie ten drobiazg: odpowiedź na pytanie, po co się odbyła. Na szczęście są chlubne wyjątki od reguły. I z tymi firmami współpracuję. Nie mam zresztą nic przeciwko pomaganiu klientom w kwestiach scenariuszowych, jeśli tylko usiądziemy do sprawy odpowiednio wcześnie. W końcu z zawodu jestem prostym redaktorem, czyli człowiekiem od słowa.

Jak ważne w biznesie są rekomendacje?

– Rekomendacje dotyczące referencji są niezwykle ważne. Ale, wbrew pozorom, tu ogromnie ważna jest też kwestia wizerunku medialnego, która w momencie, gdy ktoś mnie nie zna, przeważa nad wszystkim. Ważne jest, mówiąc krótko, czy mnie ktoś lubi, a najważniejsze, czy lubi mnie żona prezesa. Mój tzw. PR i wizerunek bywa dużo istotniejszy od tego, co naprawdę umiem, więc w momencie, gdy miałam bardzo zły czas (po rozwodzie i jako wróg publiczny numer jeden), przekładało się to natychmiast na moje zarobki. To mogło się wydać bardzo niesprawiedliwe, bo przecież moje kompetencje w tym czasie nie były mniejsze. Na szczęście mam ten czas już za sobą.

Jest Pani także trenerem biznesowym w zakresie prezentacji i autoprezentacji?

– Uważam, że mamy jeszcze wiele do zrobienia w tej dziedzinie, w sprawie młodych ludzi, wkraczających na rynek pracy, wśród których umiejętność publicznego wypowiadania się, szczególnie na temat własnych kompetencji i umiejętności jest często bardzo słaba. Młodym ludziom brak poczucia własnej wartości, mają problemy z samooceną. Z kolei ci, którzy wiedzą, ile są warci, wchodzą na rynek z dużą bezczelnością, potrafią rozmawiać o pieniądzach, ale brak im uroku osobistego, charyzmy, tego czegoś, co potrafiłoby przekonać ich potencjalnych pracodawców.

Monika Zamachowska to już marka sama w sobie. Jak skutecznie i świadomie budować swój wizerunek? Jak Pani go buduje?

– Ja mam bardzo specyficzną sytuację życiową, która polega na budowaniu wizerunku poprzez ciszę medialną. Ona jest dla mnie bardzo ważna. Informacje na swój temat, życia rodzinnego i nawet zawodowych dokonań i planów, dozuję niezwykle wstrzemięźliwie i ostrożnie. Kwestia udzielenia wywiadu jest dla mnie bardzo poważną decyzją.

Tym bardziej dziękuję za możliwość porozmawiania… Doceniam.

– Nie udzielam wywiadów na telefon. Nie komentuję doniesień tabloidów i portali internetowych. Tyle w moim życiu się zadziało przez te ostatnich pięć lat, że to można to raczej nazwać procesem psucia wizerunku przez przypadkowe informacje. Nieustanne spekulacje medialne, różne ideologiczne wypowiedzi portali plotkarskich, które mają własną linię redakcyjną i którym wydaje się, że wszystkie odchylenia od średniej są godne potępienia… W moim interesie jest to, by było o mnie w mediach jak najmniej. Ludzie wiedzą, kim jest Monika Zamachowska i nie mylę im się z nikim innym, kojarzę im się tak, jak powinnam, to co osiągnęłam w zawodzie jest także powszechnie znane i chcę, żeby tak pozostało. Natomiast to nie dotyczy innych osób, które dopiero nazwisko muszą sobie zbudować. Należę do tych staroświeckich osób, które uważają, że budujemy contentem, czyli treścią naszych dokonań, a nie ich formą. Ze zdziwieniem obserwuję osoby, które kreują swój wizerunek za pomocą różnych działań PR, nawet tych charytatywnych, tzn. pojawiają się w różnych dobroczynnych wydarzeniach wyłącznie po to, żeby zyskać na tym wizerunkowo. Jeśli pomaganie polega na pójściu raz w roku na pół godziny do szpitala, z którego pomachają do kamer i wyjdą, to nie zbudują na tym pozytywnego wizerunku, bo ludzie nie są głupi – brak treści za działaniami PR-owymi. Będzie widać, że król jest nagi. Jeśli mogłabym mieć tu apel, to byłby on taki, żeby rozpoznać w sobie coś, czemu naprawdę będziemy umieli się poświęcić, naszą prawdziwą pasję i zobaczyć, czy przy okazji będziemy mogli zrobić coś dobrego dla innych. Chodzi o to, żeby znaleźć pomysł na siebie, ale nie po to, by to dobrze wyglądało na Instagramie, tylko żeby dzięki temu móc realizować swoje autentyczne potrzeby, zainteresowania, spełniać potrzebę samorealizacji tak, by sprawiało nam to satysfakcję. Później możemy wynająć firmę PR-ową, aby to odpowiednio zakomunikować, albo zabrać się za to samemu.

Jest Pani laureatką wielu nagród, m.in. Nagrody Klubu Publicystyki Międzynarodowej 2003, Europejskiego Ekranu 2004, Telekamery 2005, Trendy Elle 2005 w kategorii „Najbardziej stylowa osobowość telewizyjna”, ostatnio Lwicy Biznesu 2016. Jakie znaczenie mają dla Pani te wyróżnienia?

– Wszystkie nagrody, jakie mi się w życiu przytrafiły, są dla mnie drogocenne, przyczyniają się do budowania mojej pozycji na tym rynku, albo ją wzmacniają. Daje mi to taki megafon, przez który mówię. Jeżeli naprawdę mam coś ważnego do zakomunikowania światu, a tak, jak wspomniałam, ostatnio staram się raczej milczeć, to wiem, że ludzie będą mnie słuchać. Mogą się ze mną nie zgodzić czy potępić, odrzucić jako osobę, ale wysłuchają. To dla mnie wartość bezcenna. Dlatego nigdy nie będę odmawiała przyjmowania nagród, bo są one dla mnie bardzo ważne, a każde wyróżnienie jest dla mnie okazją do tego, żeby o czymś ważnym powiedzieć.

Jakimi wartościami kieruje się Monika Zamachowska w życiu?

– Przykro słuchać, jak niedoceniana jest dziś kobiecość w rodzinie. Dla mnie funkcja matki, opiekunki domowego ogniska, żony, partnerki jest najważniejsza! Tylko kobieta może zbudować to ciepło. Niezależnie od tego, jak ten nasz patchwork funkcjonuje, nasz partner i nasze dzieci będą chciały do tego domu wracać albo nie. A to zależy od tego, czy ja jestem w stanie stworzyć domowe ognisko. Jedną z przyczyn rozpadu mojego poprzedniego małżeństwa było to, że myśmy zaczęli konsekwentnie rozjeżdżać się na dwa kraje i nie było możliwe stworzenie prawdziwego domu, w którym chodzimy w papciach i szlafroku, spotykamy się przy posiłku albo przy herbacie w kuchni i wymieniamy opinie. Dla mnie to kluczowe zadanie każdej kobiety. Nie jestem koniecznie za tradycyjnym modelem rodziny. Byłoby to głupie, gdybym powiedziała, że będę kiedykolwiek kurą domową. Nie. Ja się realizuję i mam swoje pasje. Natomiast bycie ciepłem i ogniem, stworzenie malutkiej ojczyzny – bez tego nie ma kobiety. Najważniejsze dla mnie jest to, że udało mi się stworzyć takie miejsce, do którego mój mężczyzna i moje dzieci chcą przychodzić, radzić się, dyskutować.

Czy pieniądze są miarą i wyznacznikiem sukcesu?

– Bardzo trudne pytanie. Często w życiu miałam tak, że w takich najbiedniejszych okresach czułam się najbardziej spełniona. Także nie jest to chyba takie proste przełożenie. Miałam też okres w swoim życiu, kiedy zarabiałam naprawdę dużo i miałam poczucie, że etycznie jest to dwuznaczne, miałam niby zgodę firmy, która mi jednocześnie płaciła, ale czułam, że ja coś/kogoś oszukuję. Byłam przekonana, że te pieniądze nie są jakby do końca mi przynależne. I nie miałam satysfakcji z posiadania ich. Teraz to się fajnie wyrównało – zarabiam tyle, ile zarabiam, choć mogłabym zarabiać więcej, ale te ciężko zarobione pieniądze dają mi ogromną satysfakcję.

Mówi się, że każdy sukces powinno się szczególnie celebrować. Czy Pani ma jakiś swój sposób na celebrowanie sukcesu?

– Ja w ogóle mam problem z tym „tu i teraz”, jak cała cywilizacja zachodnia, i w tym sensie lubię się zwracać ku dalekowschodniej myśli. Ta myśl, że nie ma przeszłości i przyszłości, jest tylko chwila teraźniejsza, jest cudownym przypomnieniem sensu życia. Jeśli nie potrafimy dzielić się tą chwilą, którą mamy, tylko cały czas myślimy o tym, co ja jeszcze dzisiaj muszę zrobić, czego jeszcze nie załatwiłam, to całe życie ucieknie nam między palcami. Nie będziemy żyli w ogóle, jeśli nie będziemy żyli teraz. A że mam z tym problem, to staram się świadomie zwalniać. Przez ostatnich pięć lat hasło, które zmieniło moje życie, to: „Chwilo trwaj”. Umiem na chwilę zatrzymać czas w swojej głowie, zobaczyć, jak w filmie „Matrix” takie zwolnione tempo – nagle wszyscy wokół mnie są przeze mnie lepiej widziani. W tych momentach zatrzymania bardziej doceniam tę sieć ludzką, w której jestem, i którą poniekąd sama stworzyłam. I widzę, jak wiele jest wokół mnie życzliwych ludzi, którzy polegają na mnie i mnie potrzebują. To dla mnie jest bardzo ważne. Dla mnie największą tragedią byłoby to, gdyby pewnego dnia okazało się, że nikomu nie byłabym już potrzebna. Staram się więc zwalniać.

 

Rozmawiała: Ilona Adamska / LBQ

fot. Agencja FORUM, Piotr Wroniewicz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Akceptuję zasady Polityki prywatności