Profesor nadzwyczajny w Wyższej Szkole Informatyki i Ekonomii TWP w Olsztynie, członek Rady Fundacji CASE – Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych dr hab. Piotr Kozarzewski o bieżącej sytuacji polskiej gospodarki, wymaganiach pracodawców, chorym systemie edukacji i problemach światowych potęg.
Jak ocenia Pan polską gospodarkę w odniesieniu do momentu Pańskiej pierwszej wizyty w Polsce, patrząc przez pryzmat spędzonych tutaj lat?
– Po raz pierwszy do Polski przyjechałem dokładnie trzydzieści lat temu na Targi Poznańskie, na których wówczas pracowałem. Było to dokładnie w czerwcu 1985 roku i muszę powiedzieć, iż jeśli ktoś by mi powiedział wtedy, jak będzie wyglądać teraz Polska i że już po pięciu latach od tamtego momentu będzie zupełnie innym krajem, to nawet bym w to nie uwierzył. Tak naprawdę przyjechałem do kraju ogarniętego kryzysem z olbrzymim zewnętrznym zadłużeniem bez planu na jego spłacanie. Ówczesna gospodarka była gospodarką niedoboru, używając określenia Jánosa Kornai. Nadal obowiązywał system kartkowy. Sklepy były puste, a zarobki niskie. Wszędzie wszechobecne było poczucie kryzysu, takiego pełzającego, któremu na dodatek towarzyszył brak nadziei na jakąkolwiek poprawę. System polityczny był, jaki był, stan wojenny został zniesiony, ale opozycja siedziała w więzieniach. Połowa lat 80. była takim okresem, kiedy wydawało się, że na przestrzeni kolejnych dziesięcioleci nic się nie zmieni. Natomiast jeśli porównamy to, co było, kiedyś z tym, co mamy teraz, to muszę powiedzieć, że mamy gospodarkę, która całkiem stabilnie się rozwija. Jeśli porównamy siebie z innymi krajami postkomunistycznymi, to wypadamy na tym tle bardzo dobrze, a jeżeli porównywać będziemy się ze światowymi gospodarkami np. niemiecką, francuską czy amerykańską, to oczywiście przed nami jeszcze daleka droga. Kiedy Polska weszła na ścieżkę wzrostu w I połowie lat 90-tych, to od tamtej pory na przestrzeni ponad dwudziestu lat, naszej gospodarce ciągle towarzyszył wzrost. Nie było ani jednego roku spadku czy też stagnacji. Więc jeśli porównamy to, co było z tym, co mamy teraz, to także wyglądamy bardzo dobrze. Nie oznacza to, że nie mamy na co narzekać, bo mankamentów jest całe mnóstwo. Podsumowując: kiedy weźmiemy pod uwagę lata 80. jako punkt odniesienia, to droga przebyta przez Polskę jest naprawdę niesamowita. Popatrzmy chociażby przez pryzmat ostatniej fali kryzysów, kiedy cała Europa zapłaciła za nią recesją, a wówczas w Polsce do czynienia mieliśmy ze wzrostem – niewielkim, ale jednak wzrostem.
W czerwcu bieżącego roku ogólny wskaźnik koniunktury uplasował się na poziomie sześć plus, podczas gdy w maju wynosił on osiem. Jak należy interpretować te wahania?
– Ogólnie rzecz biorąc koniunktura jest rzeczą, która bardzo szybko się zmienia i jej wskaźnik również. Składa się ona z dwóch czynników. Pierwszym z nich jest stan funkcjonowania firm — to jak są one oceniane przez przedsiębiorców, a drugi czynnik są to oczekiwania przedsiębiorców. Jeżeli popatrzymy na sytuację w poszczególnych branżach, to sytuacja także jest niesamowicie zróżnicowana. Są branże, które funkcjonują całkiem dobrze oraz te, które dotknął pewnego rodzaju kryzys. Ostatnie badania koniunktury pokazały np., że na rynku jest bardzo ciężko producentom odzieży. Ta sytuacja dynamicznie się zmienia i to jest naturalne zjawisko – zwłaszcza w otwartej gospodarce. Ponadto wszelkie pogorszenia sytuacji (nie mówię od razu o kryzysie) są pewnego rodzaju sygnałem, że coś się dzieje i należy coś z tym zrobić, że należy sprostać nowym wyzwaniom.
Więc są to symptomy motywujące…
– Tak, wahania te są motywacją do działania. Każdy kryzys ma bowiem swoje negatywne i pozytywne strony, np. wymusza od przedsiębiorców zmian strategii. Dlatego też sądzę, że należy to odczytywać jako pewnego rodzaju sygnał do działania.
Dobra koniunktura oznacza rozwój strukturalny oraz rozwój gospodarczy. Jak ocenia Pan zróżnicowanie pomiędzy poszczególnymi regionami w Polsce? Czy jest ono nadal bardzo wysokie?
– Niestety tak. Uprzednia unijna perspektywa finansowa, która zakończyła się w 2013 roku, miała za jedno z głównych zadań, w ramach polityki spójności Unii Europejskiej, zmniejszenie tego zróżnicowania poprzez udzielanie pomocy finansowej dla regionów biedniejszych. Trzeba powiedzieć, że o ile owe finansowanie miało bardzo duże znaczenie dla Polski (bo były to bardzo duże środki, które faktycznie wpłynęły do Polski, zostały zagospodarowane i wyniki są widoczne gołym okiem), to niestety nie udało się osiągnąć najważniejszego celu. Środki unijne zwłaszcza na terenach wiejskich poprawiły jakość prowadzonego tam życia – pojawiła się nowa infrastruktura, mosty, poprawiono jakość dróg, budowano hale sportowe… Nie udało się zmniejszyć zróżnicowania rozwoju pomiędzy regionami. Powiedziałbym nawet, że uległo ono zwiększeniu. Dlaczego? Otóż okazało się, że te jednostki samorządu terytorialnego, które już dobrze się rozwijały, były również zazwyczaj ponadprzeciętnie skuteczne w zdobywaniu środków unijnych – bo miały już umiejętności w wykorzystywaniu czynników prorozwojowych. I dotyczy to nie tylko całych regionów, ale także poszczególnych najmniejszych jednostek samorządowych, takich jak gminy. Czyli nie udało się stworzyć mechanizmów aktywizacji tych najsłabszych. De facto rozwój regionalny w Polsce był nadal puszczony „samopas”, a to nieuchronnie prowadzi do zwiększenia zróżnicowania rozwoju. Pojawiają się ośrodki wzrostu, tzw. bieguny wzrostu, które rozwijają się coraz lepiej i przyciągają różne zasoby. Natomiast słabiej rozwinięte regiony ich nie posiadają. Ale to, że nie udało się zmniejszyć zróżnicowania, nie należy interpretować w taki sposób, że w tych mniej rozwiniętych terenach nastąpiło zacofanie – wszystkie regiony się rozwijały, tylko, że jedne szybciej, a drugie wolniej.
Czy szansą dla tych mniej rozwiniętych są Pana zdaniem fundusze unijne?
– Tak naprawdę ta szansa została przegapiona. Nowa perspektywa finansowa obejmująca lata 2014–2020 nie kładzie już takiego nacisku na zmniejszenie zróżnicowania. Kładzie ona większy nacisk na zwiększenie konkurencyjności gospodarek. Odpowiadając wprost na to pytanie: w obecnej sytuacji ta szansa nie jest wielka.
W jaki sposób oceniłby Pan w Polsce realizację projektów współfinansowanych ze środków Unii Europejskiej?
– Poprawiły one znacząco jakość życia, ale nie przyspieszyły rozwoju regionów – nie osiągnięto takiego efektu, jakiego się spodziewano. Dodatkowo zbyt wiele środków unijnych poszło nie na działania wspierające rozwój, a po prostu na poprawę jakości życia mieszkańców – jest to też bardzo ważne, ale nie o to głównie chodziło w polityce spójności. W planie prorozwojowym możemy zatem mówić raczej o skutkach ubocznych, którym są np. rozkręcanie koniunktury w całej gospodarce. Przykładem może być budownictwo drogowe, dzięki któremu tereny wiejskie i nie tylko mają nowe drogi. I m.in. dzięki funduszom unijnym byliśmy w 2009 roku Zieloną Wyspą – była to prawda, Polska była jedynym krajem Europy, który wykazywał wtedy wzrost PKB.
Czy Polska potrafi umiejętnie wykorzystywać tego typu dofinansowań?
– Tak jak już mówiłem – nie do końca. Ale sytuacja się poprawia, jeżeli porównujemy kolejne okresy wykorzystywania unijnych środków. Rosną umiejętności, poprawiane są procedury. A przecież kiedyś zdarzało się, że takie miasto jak Warszawa w pierwszej dekadzie tego wieku, nie potrafiło tych środków wykorzystać w całości, bo nie zdążyło opracować odpowiednich wniosków.
Jak w Pana opinii przedstawia się współczesna sytuacja rozwojowa małych i średnich przedsiębiorstw? Czy ich prywatyzacja jest niezbędna?
– W Polsce prawie w ogóle nie mamy już publicznych średnich i małych przedsiębiorstw. Tutaj w zasadzie nie mamy o czym rozmawiać, ponieważ zostały jedynie przedsiębiorstwa komunalne, które są we władaniu samorządów lokalnych. Ich udział w gospodarce jest bardzo mały. Poza tym są z nimi pewne problemy, ponieważ są domeną sektora publicznego i często znajdują się w sytuacji ambiwalentnej – z jednej strony takie przedsiębiorstwa istnieją, by realizować zadania samorządu, a z drugiej samorząd nie musi realizować wszystkich żądań osobiście, może je zlecić sektorowi prywatnemu. Problem rodzi się właśnie, gdy spółka należy do gminy/miasta – wówczas to władze tych terenów i ustalają reguły gry, i są znaczącym graczem na rynku lokalnym. Często zdarza się, że wtedy pomaga się firmom publicznym, działając na niekorzyść sektora prywatnego. Wówczas np. przetargi mogą być ustawiane pod to, by wygrała z góry określona firma – właśnie publiczna. Skandalicznym przykładem może być następująca sytuacja. Kiedy w życie weszła „ustawa śmieciowa”, w Warszawie rozpisano przetarg, który bardzo wyraźnie faworyzował firmę, która należała do miasta. Konkurenci podali władze miasta do sądu i wygrali. W konsekwencji rozpisano kolejny przetarg, a wejście tej ustawy w życie w stolicy opóźniło się o prawie rok czasu. Parę lat temu wyszedł duży ciekawy raport UOKiK-u, który pokazywał, jak gminy korzystają ze swoich spółek i łamią zasady zdrowej konkurencji. Ale w skali całej gospodarki te dysfunkcje mają raczej marginalne znaczenie.
Czy w obecnej dobie, w której masowo buduje się galerie handlowe, małe prywatne przedsiębiorstwa mają szansę utrzymać się na rynku?
– To jest tak, że co chwila powstają nowe formy przedsiębiorstw. Gdyby ich nie było to nie było rozwoju gospodarczego. Nie byłoby motywacji, by działać lepiej. Traktowałbym to jako element rozwoju. To jest kolejne wyzwanie, jakie stawia rynek wszystkim jego uczestnikom. Oczywiście dla części przedsiębiorców sytuacja ta powoduje utratę rynku, ale jest to naturalna kolej rozwoju rynku, który ma swoje plusy i minusy.
Co Pana zdaniem jest największym mankamentem polskiego sektora ekonomicznego?
– Podstawowym problemem jest sfera regulacji, a więc funkcjonowanie naszego państwa, rządu. Mankamentem jest zbytnia polityzacja polityki gospodarczej, czyli jest ona prowadzona nie tylko po to, aby zapewnić zrównoważony rozwój gospodarczy, usunąć przeszkody w rozwoju lokalnym, przeciwdziałać ograniczeniom konkurencji, czy po to by Polska była coraz silniejsza na rynkach europejskich i światowych itp., ale również po to, by działać na konto pewnych grup interesów. To mogą być grupy związane z pewnymi branżami, mające dużą siłę przebicia np. górnictwo węgla kamiennego. Na bezpośrednie bądź pośrednie finansowanie tych przywilejów idzie znaczna część wydatków budżetowych, czyli także naszych podatków. Proszę popatrzyć także ile jest przywilejów emerytalnych i uważam, że właśnie to było jednym z podstawowych czynników, który pogrążył tę reformę. System OFE, w którym odkładaliśmy nasze pieniądze, miał szanse działać, gdyby nie przywileje emerytalne. Czyli problemem jest to, że znaczna część decyzji jest podejmowana nie w interesie ogółu, a określonych grup interesu. W Polsce wyborcy głosują głównie na tego, kto obiecuje więcej…
Czy widzi Pan jakieś realne rozwiązania mające na celu zminimalizowanie tych problemów?
– Z tym jest najgorzej. Gdybym znał receptę, miałbym Nagrodę Nobla. W zasadzie należałoby wyeliminować te grupy interesu z wpływu na podejmowanie decyzji. Nie musi się to odbywać w sposób bezpośredni, mogą być to działania pośrednie dotyczące np. polityków, którzy boją się pewnej grupy wyborców i zachowują się oportunistycznie, myśląc nie tyle o tym, co jest dobre do kraju, tylko o tym, żeby być wybranym. Ale, realistycznie patrząc, nie ma możliwości, by przyszedł do rządu ktoś, kto nagle zmienił wszystko. Jego decyzje byłyby wówczas sabotowane. Moim zdaniem istnieją dwie rzeczy, które mogą okazać się pomocne. Po pierwsze należy zwiększać integrację naszej gospodarki z gospodarką europejską i światową. Wtedy stracilibyśmy jeszcze większą część naszej suwerenności ekonomicznej na rzecz struktur międzynarodowych, ale zmniejszyłoby to pole do popisu dla rodzimych polityków. Po drugie uważam, że należy położyć większy nacisk na edukację społeczeństwa. W Polsce nadal wyborcy głosują głównie na tego, kto obiecuje więcej, nie licząc się z tym, na ile te obietnice są realne. Popatrzmy na ostatnie wybory prezydenckie – to była żenada. Kandydaci całą kampanię licytowali się o coś, na co faktycznie nie mają wpływu, a ludzie to kupowali. Masowi wyborcy nie mają pojęcia o tym, co może, a czego nie osoba sprawująca funkcję prezydenta. Nie wiedzą też, jak funkcjonuje gospodarka oraz jakie decyzje jej zaszkodzą, przekładając się później na nas samych. A politycy i ich sztaby wyborcze zazwyczaj nie są zainteresowane edukowaniem społeczeństwa i działają w taki sposób, by odciągnąć naszą uwagę z tego, co ważne, na boczne tory, podsuwając m.in. problemy zastępcze. Politycy i opozycji, i obozu władzy. Weźmy na przykład aferę podsłuchową. Minister Spraw Wewnętrznych spotyka się z prezesem Narodowego Banku Polskiego i mówi mu, że jeśli nie da pewnej kwoty pieniężnej, to partia rządząca może przegrać kolejne wybory. I co zostało z tej afery? Ano to, że zjedli oni za nasze pieniądze jakieś ośmiorniczki warte 500 złotych, a to tak naprawdę jest absolutnie nieodczuwalną kwotą dla budżetu państwa. A nie to, że dwaj nadzieleni władzą panowie rozmawiali o tym, jak można złamać Konstytucję RP. I zamiast poprawy następuje niestety degradacja i dyskursu publicznego, i środowiska polityków, i stanu świadomości ekonomicznej i politycznej społeczeństwa, w związku z czym nie potrafimy skupić się na tym, co najważniejsze. I tu bardzo liczę na to, że media, organizacje pozarządowe itp. przyczynią się do zwiększenia tej świadomości wyborców. Czyli liczyłbym, używając terminologii dziewiętnastowiecznej, na pracę organiczną.
Istotnym problemem jest także ilość zawieranych tzw. umów śmieciowych.
– Ja mam do nich stosunek ambiwalentny, osobiście przez wiele lat na nich pracowałem, ale wtedy one się tak nie nazywały. Umowy te mają swoje plusy i minusy. Wzięły się głównie z tego, że przedsiębiorca chce ciąć koszty i mieć przy tym wystarczająco elastyczne zatrudnienie. „Umowy śmieciowe” często nie są umowami opiewającymi na kwotę 1500 zł. Mogą zawierać znacznie wyższe sumy. Tak naprawdę tzw. śmieciówki pozwalają obejść pewne ograniczenia, np. obniżają koszty pracy dla przedsiębiorcy, a i pracobiorca na tym może wygrać, przynajmniej krótkookresowo, bo dostaje więcej pieniędzy. Tego problemu nie załatwi się zmuszaniem pracodawców do rezygnacji z umów o dzieło czy umów zlecenia na rzecz umów o pracę. Po pierwsze, z prawną ochroną pracowników nie należy przesadzać. Jeśli pracodawca będzie się bał dodatkowych obciążeń związanych z pracownikami, to on zmieni swoją strategię: nie zatrudni tyle osób, ile chciał, albo nie zatrudni ich wcale. I tak będzie, dopóki jedną z głównych przewag konkurencyjnych polskiej gospodarki będzie tania, jak na skalę rozwiniętych krajów, siła robocza, czyli póki konkurujemy głównie niskimi kosztami, a nie jakimiś unikalnymi innowacyjnymi rozwiązaniami, których byłoby próżno szukać gdzie indziej. Po drugie, pracobiorcy też często nie widzą wszystkich korzyści, które mogłyby płynąć z umów o pracę, ponieważ np. często nie czują, że odprowadzane od nich składki emerytalne i zdrowotne coś im dają. Odprowadza się całkiem niebagatelną część płacy brutto, a przy tym zewsząd słyszymy, jakie nas czekają głodowe emerytury.
I popatrzmy na służbę zdrowia: wiele osób zarabiających nawet grubo poniżej średniej krajowej i tak pójdzie do prywatnego lekarza, bo inaczej będą czekać nawet kilka lat w kolejce na wizytę do specjalisty. Jeżeli czujemy, że odprowadzamy składki na coś, co jest nieosiągalne, my nie mamy motywacji płacić te składki.
Obliczanie przeciętnego poziomu płac odbywa się za pomocą dzielenia naliczonego wynagrodzenia za dany okres sprawozdawczy przez liczbę pracowników danego przedsiębiorstwa. W lutym średnia krajowa wyniosła 4214 złotych brutto. Czy nie wydaje się to Panu absurdalne? Zwłaszcza w chwili, gdy porównuje się zarobki Kowalskiego zarabiającego najniższą krajową (1750 zł brutto) z zarobkami prezesa Iksińskiego, którego miesięczna płaca wynosi np. 8-10 tysięcy złotych miesięcznie?
– Nie, nie wydaje mi się to absurdalne, ponieważ to jest po prostu taki wskaźnik. Problemem jest to, że nie da się wymyślić jednego wskaźnika, który wskazywałby realną sytuację z poziomem płac za pomocą jednej liczby. Ten wskaźnik pokazuje liczbę ogólną dla całego kraju i.jest go wyliczyć najłatwiej, ponieważ nie musimy znać wysokości poszczególnych indywidualnych zarobków. Czy istnieje inna metoda liczenia? Można liczyć medianę, czyli wziąć wszystkich zarabiających, uszeregować wg wysokości zarobków i następnie zobaczyć, jaka ich wysokość będzie dokładnie pośrodku. Co jakiś czas GUS wykonuje takie badania. Ostatnie zostały przeprowadzone dla danych z 2012 roku i wskazywały, że mediana wynosiła 3100 zł brutto, tymczasem gdy ówczesna średnia wynosiła około 3900 zł brutto. Czyli połowa pracujących Polaków zarabiała poniżej 3100 zł brutto, a połowa — powyżej. Od tamtego czasu nie było żadnych gwałtownych zmian w dystrybucji dochodów ludności, wobec tego możemy założyć ze współczesna mediana wyniesie jakieś 3900 zł. Często są wypowiadane wątpliwości, czy te liczby nie są zawyżone. Moim zdaniem nie: należy pamiętać, że uwzględniają one wszystko – pensję, premie, „trzynastki”, „czternastki” itp. Mogą być nawet nieco zaniżone, bo nie jest uwzględniona szara strefa, a przecież to nie tylko niewykwalifikowana praca za grosze. Co do subiektywnych odczuć, że są za wysokie albo odwrotnie – każdy człowiek jest inny. Dla jednego absurdalnie wysokim będzie oficjalny poziom średniego wynagrodzenia, a z kolei drugi nie będzie wyobrażał sobie, jak można przeżyć za 4214 zł brutto miesięcznie.
Według statystyk z maja 2015 roku ogólna stopa bezrobocia w Polsce wynosiła około 10,8 proc. Co Pana zdaniem należy zrobić, by zmniejszyć ten wynik?
– Wskaźnik, który pani podała, przedstawia tzw. bezrobocie zarejestrowane, czyli odniesiony do liczby osób zarejestrowanych w urzędach pracy jako bezrobotne. Istnieje jeszcze jeden wskaźnik – tzw. bezrobocia realnego, który wyliczany jest na podstawie badań, według definicji bezrobotnego opracowanej przez Międzynarodową Organizację Pracy, który jest osobą zdolną do pracy, chcącą pracować i poszukującą pracy. W większości krajów jest tak, że wskaźnik zarejestrowanego bezrobocia jest wyższy niż wskaźnik bezrobocia realnego. Dlaczego? Bo status bezrobotnego coś daje. W Polsce na przykład status bezrobotnego daje przede wszystkim ubezpieczenie. Więc to jest motywacją zarejestrować się dla tych, którzy nie zamierzają pracować albo pracują na czarno. W maju tego roku w Polsce zarejestrowane bezrobocie wyniosło 10,8 proc., zaś według danych Eurostatu (opartych na szacunkach GUS) realna stopa wyniosła 7,7 proc. i wskaźnik ten jest bardzo dobry. Obecnie w Unii Europejskiej przeciętnie wynosi on 9,5 proc., zaś np. w Szwecji — 7,8 proc. Ponadto w Polsce bezrobocie spada, a to, że wielu z nas tego nie odczuwa, związane jest z restrukturyzacją gospodarki. Miejsca pracy pojawiają się tam, gdzie do tej pory ich nie było, a poprzednie miejsca znikają. Więc na miarę europejską sytuacja w Polsce jest stosunkowo korzystna, ale to nie oznacza, że nie ma problemów. Największym z nich jest poziom bezrobocia wśród młodzieży, które sięga ponad 20 procent.
Młodzi często zarzucają pracodawcom, że szukają 20-latka z doświadczeniem najlepiej 30-latka…
– Jest coś takiego jak rynek. Nierealne wymagania? Sądzę, że pracodawca nie będzie stawiał rzeczywiście nierealnych wymagań. Jeśli znajdzie dwudziestolatka z bogatym doświadczeniem, to świadczyć będzie o tym, że miał on rację. Jeżeli go nie znajdzie, będzie musiał zmienić swoje kryteria. Wydaje mi się, że podstawowym problemem jest generalne niedopasowanie kwalifikacji młodzieży do potrzeb rynku pracy. Brak doświadczenia z góry stawia młodzież na przegranej pozycji, bo jeśli pracodawca nie znajdzie młodej osoby z doświadczeniem, zatrudni osobę starszą. Ale chodzi nie tylko o to. Chodzi o to, czy to, czego młody człowiek nauczył się na studiach, w ogóle jest potrzebne na rynku pracy. Uważam, że mamy chory system edukacji, który zasadniczo nie odpowiada potrzebom tego rynku, bo nie ma odpowiednich bodźców. Państwowy sektor szkolnictwa wyższego jest nastawiony w dużej mierze na zaspokojenie potrzeb uczelni, by wykładowcy mieli pracę. Z kolei uczelnie prywatne to zazwyczaj jest po prostu biznes – niestety, w Polsce zasadniczo taki sam, jak np. produkcja gwoździ. Więc uczelnie niepubliczne odpowiadają na wymogi rynku, ale nie rynku pracy, tylko „rynku studentów”, czyli czego oni chcą się uczyć. Problemem jest to, że zbyt dużo studentów nie ma rozeznania w rynku pracy, a w dodatku chcą łatwych i przyjemnych (i w miarę możliwości tanich) studiów – a później, rzecz jasna, mieć dobrze płatną pracę. Osobiście zawsze byłem zaskoczony liczbą osób chętnych na studia dziennikarskie, bo uważa się, że to przyjemny kierunek, nie napracujesz się, a pisać to w zasadzie każdy potrafi. Byłem kiedyś recenzentem pracy magisterskiej jednej ze studentek z Nowego Sącza, która była poświęcona tym zagadnieniom. W badaniach zapytała studentów o motywacje wyboru takiego, a nie innego kierunku studiów. Większość z nich odpowiedziała, że wybrała pierwsze lepsze studia, a jeszcze inni, że kierowali się łatwością uzyskania dyplomu. No i prywatny sektor proponuje to, co chce student, zbyt często nie przygotowując go do życia. Ale w obecnej sytuacji nie domagałbym się tego, by niepubliczne uczelnie zastanawiały się nad problemami rozwoju kraju, to nie do nich takie pytania powinno się kierować. Lecz do tych, kto odpowiada za całokształt systemu edukacji w Polsce.
Z jakimi problemami w najbliższym czasie borykać będą się przywódcy światowych potęg?
– Sądzę, że będą to dwa duże zagadnienia. Pierwsze z nich to zapewnienie stabilnego rozwoju. Został on zachwiany, a my jesteśmy tego świadkami (światowego kryzysu, przede wszystkim finansowego). To nie jest pierwszy kryzys i z niego wyjdziemy, ale problemem jest wyciąganie wniosków dotyczących jego przyczyn i sposobów jego zapobiegania. Te wnioski, które zostały wyciągnięte, m.in. zwiększenie interwencjonizmu państwowego w gospodarce, ratowanie przedsiębiorstw „za dużych, aby upaść” moim zdaniem nie sprawdzą się w dłuższej perspektywie. Uważam, że podstawowym zadaniem państw jest zapewnienie funkcjonowania mechanizmów rynkowych. Czyli taka ingerencja, która prowadziłaby do wzmocnienia mechanizmów samoregulacji, zmniejszenia obszarów, gdzie mogą powstać kolejne kryzysy. Państwo przede wszystkim musi zająć się ogólnymi regulacjami, ustanawiać zasady gry i je kontrolować. A z tym nie jest najlepiej, zwłaszcza w sektorze finansowym, od którego rozpoczął się ostatni globalny kryzys. Drugim problemem jest rozprzestrzenienie skrajnych odłamów ideologii muzułmańskiej w świecie. To stwarza zagrożenie i czysto fizyczne, atakami terrorystycznymi, dla krajów Zachodu. Ale nie mniejsze jest zagrożenie dla tożsamości najbardziej rozwiniętych państw i społeczeństw, ich systemu wartości. Broniąc się przed terroryzmem zaczynamy bać się wszystkiego i wszystkich. Ogradzamy się płotami i drutami kolczastymi, w imię bezpieczeństwa jesteśmy stale podglądani, podsłuchiwani i kontrolowani. Ale czy w tym wszystkim nadal pozostajemy sobą? I, zadając przewrotne pytanie – jeżeli po prostu odetniemy się od muzułmanów, nie wpuszczając ich do naszych krajów, czy nie będzie to zaprzeczeniem naszych wartości tolerancji, i otwartości
i solidaryzmu?
Rozmawiała: Emilia Myrlak